Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/83

Ta strona została przepisana.

Blanka Lizely spojrzała po sobie i zarumieniła się.
Uważała bowiem strój swój zanadto nieprzyzwoity.
Pochwyciła szal i okryła się nim natychmiast.
— To okropnie! zawołał hrabia, dla czego i za co karzesz mnie pani. Jesteś tak piękną w tym stroju!
— Alboż nią obecnie być przestałam?
— Jesteś tak piękną, że doprowadzasz do utraty rozumu.
— I szacunku, nie prawdaż? dodała kobieta tonem prawdziwie szyderskim.
— O pani, jesteś przekonaną, że wzbudzasz we mnie i miłość i szacunek.
— Miej się na baczności panie hrabio, bo to zakrawa na oświadczenie się.
— Niech będzie.
— Pan masz zamiar kochać mnie?
— Kocham już panią.
— Tak prędko? Kocha się natychmiast albo nigdy. Wystarczyła dla mnie jedna chwila, w której panią ujrzałem.
— Czy mogę wierzyć temu?
— Na słowo szlachcica, mówię prawdę. Pani mnie doprowadzasz do szaleństwa.
— Tem gorzej, bo miłość szaleńca, to to samo co gorączka nerwowa. Gorączka minie a miłość umrze.
— Moja jest wieczną.
— Wielu też kobietom mówiłeś pan to samo?
— Żadnej nie mówiłem tego co teraz pani.
— Ależ pan mnie tylko co poznałeś. Pan nic nie