Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/84

Ta strona została przepisana.

wiesz i mojego życia. Pan nie możesz być pewnym czy zasługuję na pańską miłość.
— Wiem, że pani jesteś aniołem dobroci, i że panią kocham. Moja miłość i pani dobroć, dla mnie nic nad to nie ma więcej na świecie. Cóż mnie reszta obchodzi? Kocham cię Blanko! kocham! Pozwól mi to powtórzyć na kolanach.
Pan de Nancey nie kłamał, mówiąc że stracił zupełnie głowę. Rzeczywiście był tak zachwycony, że nie wiedział wcale o czem mówi i co robi.
Ukląkł przed panną Lizely tak szybko, że niepodobna było temu przeszkodzić, pochwycił jej ręce, ucałował a następnie pochwyciwszy w pół, przycisnąć usiłował do siebie.
Blanka nagłym ruchem uwolniła się z objęć, cofnęła na krok ze zmarszczoną brwią i pozostawiła hrabiego w dość śmiesznej pozycji na dywanie, na klęczkach.
— Panie hrabio, rzekła, pan mnie obraziłeś, na co zupełnie nie zasłużyłam. Czy ma to być zatem ów szacunek o którym pan wspominałeś przed chwilą. Jakimże sposobem mogę uwierzyć w pańską miłość, gdy nie widzę ze strony pańskiej najmniejszego dla mej osoby szacunku?
— Przebacz mi, szepnął Paweł.
— Zapytaj swego sumienia, panie hrabio, mówiła dalej Blanka, i powiedz jakie nazwisko możnaby nadać pańskiemu postępkowi. Czyliżbyś pan ośmielił się na coś podobnego, gdybym miała przy sobie ojca lub brata, którzyby mogli bronić mnie i zasłonić przed twojem napastowaniem.