Strona:PL De Montepin - Wierzyciele swatami.djvu/85

Ta strona została przepisana.

— Błagam panią, przebacz mi, rzekł znowu Paweł. Powiedziałem pani, że byłem, że jestem szalony.
— O bardzo dobrze to wiedziałam. Pański wybryk jest bardzo niebezpieczny i nie życzę sobie aby si miał kiedykolwiek powtórzyć. Posłuchaj mnie pan, chcę mówić z panem poważnie, serjo. Ale przedewszystkiem proszę pana powstać. Bardzo mi przykro patrzeć na pana, wyglądasz tak...
Blanka urwała.
— Śmiesznie! Niestety wiem o tem, dokończył Paweł spełniając prośbę.
Panna Lizely przygryzła sobie wargi dla zatamowania śmiechu, hrabia bowiem był bardzo śmiesznym i w tej chwili nader pokornym. Jej twarz nieco wyjaśniła się, napowrót okryła się staranniej szalem, co uczyniła z wielką zręcznością, na chwilę ukazując białe i okrągłe ramiona. Potem zatrzymawszy się przed kominkiem pełnym kwiatów, prosiła Pawła aby usiadł na obok stojącem krześle.
— Panie hrabio, odpowiedziała, jeżeli mnie pan dotychczas dobrze nie znałeś, to ja przeciwnie znam pana bardzo dobrze. Zaraz dam panu tego dowód...
Należysz pan do najlepszego, najświetniejszego towarzystwa, ale równie zrujnowany jak inni, nawet zrujnowany bez ratunku. Wszedłeś pan do mego domu, ażeby odnaleść sobie żonę a z nią razem posiąść i posag, postanowiłeś pan w każdym razie przynajmniej pochwycić posag, gdyby się panu właścicielka onego nie podobała. Prawda?