— Co chcesz, moje dziecku....
Marceli wiedział, że boleść każdą ukaja najlepiej możność wylania go. Nie próbował więc pocieszać Raula żadną z tych banalnych pociech, które nie pocieszając, stokroć więcej tylko rozkrwawiają serce.
Skutek przezeń przewidziany nastąpił rzeczywiście. Płacz i łkania Raula zwolna ucichło... łzy toczyły się po twarzy nie tak już gorzkie... smutek i rzewność zastąpiły pierwszy szał rozpaczy....
Otwarł małe biurko, z którego wyjął pugilares, wypchany papierami i odezwał się do Marcelego.
— Dzięki, żeś mi pan towarzyszył... dzięki, żeś mi pozwolił się wypłakać.... Pożegnałem się z moją matką... teraz już jestem spokojny.... A teraz opuśćmy to mieszkanie....
Zaledwie powrócili do hotelu, w którym stal pan Labardès, Raul wyjął z pugilaresu papier złożony we czworo, całkiem pożółkły, wystrzępiony po brzegach.... Przycisnął do ust ten papier namiętnie, a potem podał go Marcelemu.
Ten rozwinął go coprędzej i na pierwszy rzut oka zaraz poznał pismo komendanta, aczkolwiek wiersze tego pisma, które miał przed sobą, kreślone były ręką zesłabłą, której poruszenia krępowała już śmierć bliska.
Jak to słyszeliśmy już od sieroty, pocałunki matki i syna zatarły w nim niemal każde już słowo.... W pośrodku pierwszej strony widoczną była plama brunatno czerwona, plama krwi.
— Czytaj pan, — wyszeptał młodzieniec, — czytaj....
Marceli pochłaniał ten list wzniosły i przejmujący, w którym umierający zapominał zupełnie o sobie samym a pamiętał wyłącznie tylko o swej żonie swej ukochanej, gdzie każdy wiersz, każde słowo tchnęło niezmierną miłością, gdzie czuć było wyraźnie ostatnie tentna szlachetnego serca, które miało zamilknąć za chwilę na zawsze.
List ten tak się kończył;
»Dla ciebie i dla mego syna, droga moja Henryko, kazałem zrobić mój portret.... Darujcie mi oboje, że wam go nie przysyłam. Ani jedno ani drugie nie potrzebujecie martwego obrazu, by mnie nie zapomnieć nigdy.... Medalion, który wam przeznaczałem, pomieszczony jest gdzieindziej. Dałem go dobremu i szlachetnemu człowiekowi, który kochał mnie z całej duszy i który jest teraz tu u mego łoża, zapłakany... Marceli de Labardès zamknie mi oczy.... I jemu potrzeba pocieszenia, bo ja znam jego serce i wiem, że śmierć moja uczyni go bardzo nieszczęśliwym....
»Siły już mnie opuszczają... ostatnia zbliża się godzina.... Trzeba mi przyzwać kapłana, aby mnie przygotował do stawienia się przed Najwyższym Sędzią.... Nie doznaję w tej chwili ani trwogi, ani bojaźni... gorzki smutek przejmuje mnie tylko, że opuścić was muszę, nie mogąc nawet bodaj na chwilę zobaczyć raz jeszcze.
»Żegnaj mi ukochana Henryko!... Żegnaj kochany mój synu... nie, nie żegnam cię... do widzenia... do widzenia... ja tam na was czekać będę....«
Kiedy Marceli ukończył czytanie tego listu, twarz jego blada zdała się maską z białego marmuru... dwa strumienie łez ściekały mu po policzkach.
— Moje dziecko, — wybąknął, — twój ojciec mówił prawdę... śmierć jego uczyniła mnie bardzo nieszczęśliwym.... Tak, ja go kochałem z całej duszy... tak, ja byłbym pragnął z nim razem zejść do grobu...
A po cichu dodał:
— Pragnąłem... i należało mi to uczynić....
Po chwili spytał Raul:
— Ten portret....ten drogi wizerunek mego ojca, pan go masz, nieprawdaż?... pan mi go pokażesz?... Gdy go ucałuję, wydawać mi się będzie niemal, że całuję mego ojca...
Marceli zadrżał i zimny dreszcz przebiegł naraz całe jego ciało....
Ten medalion, on go zgubił, a słowa Raula stawiły mu przed oczy okropne wspomnienia nocy 10 maja 1830 roku.
— Moje dziecko, — odpowiedział, — niechcący dotknąłeś krwawiącej rany.... Tego portretu, który droższym był mi nad życie, nad własne szczęście, już dziś nie posiadam... utraciłem go w bardzo dla mnie bolesnych okolicznościach... i owej nocy właśnie cierpiałem tyle, jakbym po raz drugi patrzał na konanie twego ojca....
— O! panie... o, mój przyjacielu!... — zawołał Raul, — przebacz mi, żem niebacznie poruszył te bolesne dla ciebie wspomnienia...
— Nie mam ci nic do wybaczenia, moje biedne dziecko... Wszakże to ja jestem tu winnym.... ja, który cię pozbawiłem najwyższej pociechy ucałowania ukochanych ci rysów....
Zapanowała na chwilę cisza, ale nie na tem był dziś koniec męczarni dla Marcelego.
— Mój przyjacielu, — zawołał nagle Raul, — czy to prawda co nam mówiono, matce i mnie?
— A cóż to wam mówiono, moje dziecko?...
— Że śmierć ojca mego była następstwem okropnego wypadku... że ręka, z której zginął, nie była bynajmniej ręką przeciwnika w pojedynku, ale przyjaciela w napadzie.... Czy to prawda?...
Marceli pochylił głowę.
— To prawda, — odpowiedział, nieśmiejąc podnieść oczu na Raula.
Młodzieniec ciągnął dalej:
— A więc przysięgam ci, że tej pewności, którą mi teraz dajesz, żałuję bardzo...
— Dla czego?...
Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/105
Ta strona została przepisana.