Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/106

Ta strona została przepisana.

— Ponieważ wraz z nią ginie dla mnie nadzieja, którą, żywiłem od chwili, gdym doszedł do rozumu...
— Jakaż to była nadzieja?...
— Nadzieja pomszczenia śmierci ojca!... Pomyśl pan... coby to była za radość dla mnie, gdybym był mógł stanąć przed moim wrogiem i z bronią w ręku zawołać nań: — »Ja jestem synem hrabiego de Simeuse!... Zabiłeś ojca... zabijże i syna, bo inaczej on zabierze ci życie, jeśli ty mu go nie odbierzesz!« Ale któż on jest... jego imię... imię tego straszliwego przyjaciela, którego floret uczynił mnie sierotą?... Pan znasz je, powiedz mi....
— Nigdy! — odpowiedział Marceli nieprzytomny.
— Odmawiasz mi tego?... — zawołał Raul.
— Tak... sto razy tak.... Odmawiam i odmawiać będę zawsze!...
— Tak jak moja matka!... — wyszepnął Raul.
— Jakto, — spytał Marceli, — twoja matka wiedziała?...
— To nazwisko, które mi pan ukrywasz? Tak, panie.
— I pytałeś ją o nie?...
— O! tak... często!... bardzo często!...
— I nie chciała ci go wyjawić?...
— Nigdy.
— Szlachetna kobieta... dobrze czyniła... — odpowiedział Marceli, zgnębiony wzruszeniem dnia tego, — bo i po cóż uczyć się przeklinać imię umarłego?
— A! — zawołał Raul z wyrazem gorączkowej radości, — więc człowiek ten umarł....
— Tak, — odpowiedział z cicha pan de Labardès, którego bladą twarz oblał rumieniec wstydu.
— Niechajże mu Bóg przebaczy, — mówił dalej sierota; — niechaj mu Bóg przebaczy ten cios, który ojcu memu zadała jego ręka!... W obliczu grobu gaśnie moja nienawiść... tak, moja nienawiść... bom ja go nienawidził z sił moich wszystkich, całą potęgą mej duszy tego nieznanego, tego niewinnego a zbrodniarza przecież, który przed dwunastu laty zabił mi ojca, a przed kilku dniami matkę! Niech odpoczywa w spokoju!... Ja, syn jego ofiar, przebaczam zmarłemu mordercy, ale nigdy, nigdy nie byłbym przebaczył żywemu!
— Jak ja cierpię! — pomyślał Marceli, któremu zimny pot okrywał skronie. — »O! mój Boże!... mój Boże!... zasłużony to kielich, ale niemniej gorzki!..


∗             ∗

Trzy tygodnie upłynęło.
Pan de Labardès i Raul nie opuszczali się ani na chwilę... obecność jednego stawała się z każdą chwilą potrzebniejszą dla drugiego. Codzienne ich pogawędki nie były bynajmniej już podobne do owej okropnej i smutnej rozmowy, którą tu przytoczyliśmy i codnia Marceli uczył się oceniać więcej rzadkie zalety serca i umysłu tego, którego uważał za swe dziecię przybrane.
Sierota, ze swej strony oddawał się z bezgranicznym wylaniem żywej sympatyi i przywiązaniu niemal synowskiemu, które ciągnęły go do Marcelego.
Oprócz tego, że widział w nim przyjaciela swego ojca, co go czyniło dlań świętym, niepodobieństwem było, aby natura młoda i sercowa jak jego mogła się oprzeć tym rozrzewniającym staraniom, tej dobroci i czułości, jaką go otoczono.... To też dusza jego i serce oddawały się całkowicie, bez ostrzeżeń nowemu temu przyjacielowi....
Pewnego dnia, pan de Labardès zastał go smutniejszym niż zwykle.
— Co ci jest? — spytał go.
— Smuci mnie myśl, że serdeczny nasz do siebie stosunek musi się skończyć, — odpowiedział Raul.
— Skończyć!! — powtórzył Marceli ze zdziwieniem, — dla czego skończyć?
— Ponieważ chwila rozłączenia się zbliża.
— Co!... — krzyknął pan de Labardès, — chcesz mnie opuścić?
— Przeciwnie, chciałbym przeciwnie nie opuszczać pana nigdy....
— A więc?
— Nieszczęściem nie jestem nieograniczonym panem mych czynności.
— Nie rozumiem cię....
— Mam obowiązki do spełnienia.
— Jakież to?
— Szczupłość mego majątku czyni mi pracę prawem. Pan wiesz, że zamierzam wstąpić w urzędowanie... trzeba mi zabrać się do poczynienia pierwszych kroków na tej drodze.... Za życia matka zachęcała mnie do czynu swą obecnością... po śmierci myśl o niej mnie podtrzyma.... Wydawać mi się będzie, ze ją widzę uśmiechającą się do mnie z niebios i błogosławiącą moim usiłowaniom.... Czy nie podzielasz moich poglądów, mój przyjacielu?...
— Podzielam postanowienie twoje w zupełności... dobre jest ono i godne pochwały jak wszystko, co od ciebie pochodzi, tylko, że mniej ci dosięgnięcie tego celu jest potrzebnem niż ci się wydaje....
— Teraz na mnie kolej powiedzenia: Nie rozumiem cię....
— Wytłómaczę się zaraz... ale naprzód musisz mi przyrzec, że mnie słuchać będziesz nietylko umysłem, ale duszą twoją i sercem.
— Wiesz pan dobrze, że nie potrzebuję przyrzekać i bez tego takby być musiało....
— A potem trzeba mi jeszcze odpowiadać z całą otwartością, jaknajszczerzej....
— Nie skłamałem nigdy! — przerwał Raul.
— Pozwólże mi dokończyć... — ciągnął dalej