Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/14

Ta strona została przepisana.

— Ah! panie, — zawołał porucznik z przeświadczeniem; — jak ja pana rozumiem!...
— A więc jesteś pan mego zdania?
— W zupełności....
— Dowodzi mi to aż nadto, że mam słuszność... o czem zresztą nigdy nie wątpiłem....
— Co do tego jednakże — rzekł porucznik — przychodzi mi do głowy pewna myśl...
— Cóż to za myśl?...
— Ponieważ wojna pana tak nęci, dlaczego nie miałbyś przyjąć w niej udziału, w charakterze ochotnika wyprawy Algierskiej?... Słyszałem w Marsylii, że wielu młodych ludzi, w najpiękniejszych znajdujących się pozycyach, ma połączyć się z armią, wsiąść z nami na okręta, i brać udział w kampanii, jako amatorowie.
— Oh! myślałem już o tem nieraz, i być może istotnie zdecydowałbym się spróbować na panach Beduinach jak daleko niesie moja myśliwska fuzya angielska Joel’a Montona.
— A więc panie jeżeli kiedykolwiek zamiar ten przyprodzisz do skutku, — czego pragnę serdzecznie — pozwól mi mieć nadzieję, że zdarzy mi się sposobność okazania panu w Afryce całej mej wdzięczności za usługę, którą oddajesz mi dziś wieczór.... Oto moja karta.... — Wizyta pana pod ramami Algieru uczyni mnir bardzo szczęśliwym....
Młody blondyn skłonił się z uprzejmą grzecznością, i wziął z miną zadowoloną kąrtę, którą mu podał oficer, i przeczytał:

MARCELI de LABARDÈS
Porucznik 17-go liniowego pułku.

— Nie potrzebuję pana zapytywać, — rzekł Jerzy, — czy jesteś krewnym mego szanownego sąsiada barona de Labardès... — Jesteś pan zapewnie jego synowcem, gdyż nie sądzę aby miał syna....
— Istotnie jestem jego synowcem, — odpowiedział porucznik, — syn młodszego jego brata. — Czy znasz pan mego stryja?...
— Tylko z widzenia. — Mam zaszczyt witać go kiedy się spotykamy, lecz nie robi on na moją korzyść wyjątku od swych zwyczajów odosobnienia się, których się trzyma z nadzwyczajną ścisłością.... Pański stryj, nie lubi świata, żyje samotnie; — nikogo nie odwiedza i nieprzyjmuje też nikogo... Co dzień, jeżeli jest ładna pogoda, odbywa jednogodzinny spacer piechotą, albo na swym koniu pirenejskim, i ta przechadzka zdaje się być jedyną jego rozrywką. — Czy oczekuje pańskich odwiedzin?
— Tak... — wie że mam spędzić u niego cały dzień jutrzejszy... chociaż być może, że moje przybycie dziś wieczór, zastanowi go cokolwiek....
— Niespodzianka przyjemna na którą się skarżyć nie powinien!... — Ale jakim się to u licha dzieje sposobem, żeś pan nie znasz drogi do willi Labardès?
— To rzecz bardzo prosta. — Jestem w Prowancyi poraź pierwszy... — stryja mego widziałem tylko cztery razy w życiu, i zawsze albo w Paryżu, albo u mego ojca, w Normandyi....
— Ależ to wyborne, — zawołał młody blondyn — prawdziwie niewiem gdzie miałem głowę!... — Teraz dopiero spostrzegam się, że pana wypytuję w sposób najbardziej niedyskretny i męczący!... — Uczyniłeś mi pan zaszczyt powiedzieć swoje nazwisko... a nie wiesz pan kto ja jestem.... — Przedstawię się więc sam panu, i to nie będzie długo trwało, gdyż mało mam tytułów do wymieniania, jakiejkolwiek byłyby one natury.... — Nazywam się Jerzy Herbert... — Jestem bardzo bogaty, niczem się nie zajmuję, i dość często się nudzę. — Mam wielu przyjaciół, z zapałem wysławiających mnie jako najlepszego chłopca w święcie, ponieważ w chwilach kłopotu, nie daję się długo prosić o dwadzieścia pięć ludwików, i tyle jestem dyskretny, że się nigdy o nie nie upominam.... — Mam lat trzydzieści i obyczaje bezżennego zwolennika decorum, który myśli, że cokolwiek wcześniej lub później, przyjdzie mu zakończyć tragicznie... innemi słowami ożenić się... Teraz kochany panie de Labardès, znasz mnie tak doskonale, jak gdybyśmy nie rozłączali się przez całe życie... — Moje winy względem pana są już naprawione, i pozostaje nam już tylko puścić się w drogę, jeżeli pan chcesz przybyć do stryja, przed godziną, o której zwykle kładzie się spać, gdyż mówił mi jego lekarz, będący także i moim, że kładzie się do łóżka, punktualnie o godzinie dziewiątej....
— Jestem na pańskie rozkazy... — odpowiedział Marceli.
Dwaj młodzi ludzie wyszli z restauracyi i skierowali się ku najpiękniejszej ulicy, w najarystokratyczniejszej stronie miasta położonej.
Jerzy Herbert, zatrzymał się przed wspaniałym pałacem, którego fasada, w stylu odrodzenia, ozdobioną była wytwornemi rzeźbami. — Rozkoszne budowle ulicy Jean Goujon na polach Elizejskich, mogą jedynie dać wyobrażenie o jogo piękności.
— Do kogóż mnie pan prowadzisz? — zapytał Marceli de Labardès, widząc swego towarzysza biorącego za rzeźbiony młotek bramy wjazdowej.
— Ależ do mnie... — odpowiedział Jerzy, — jest to mój dom miejski. — Ztąd weźmiemy konie.
Służący ubrany w liberyę fantastyczną, lecz bardzo elegancką, otworzył bramę.
— Dominiku, — zapytał go młody człowiek, — czy konie gotowe?
— Tak panie, pozostaje tylko okiełznać je.
— To dobrze. — Będziesz tu spał tej nocy. —