Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/160

Ta strona została przepisana.

wie jego syna.... Nieszczęśliwy starzec ockie się, aby zobaczyć plamę na czystem swem nazwisku i przysięgam ci, plamy tej nie przeżyje!
— A to okropne! — wymówił Marceli.
— Tak, — powtórzył Jerzy, — okropne! a tem okropniejsze jeszcze, że ten, który tyle nam czyni złego, z którego strony grozi nam znacznie więcej złego jeszcze, jest tuż pod bokiem naszym, wśród nas, żyje poniekąd naszem życiem, połączony ze mną węzłami najbliższego pokrewieństwa, że potrzeba mi ukrywać wstręt, którego dlań doznaję, uśmiechać się do niego, wyciągać rękę do uścisku, mówić do niego i zachowywać się z nim tak, jakby był rodzonym moim bratem.... Wiesz, są chwile gdzie ja, który sądziłem, że nie umiałbym nienawidzić nikogo, czuję dla Gontrana nienawiść niemal dziką....
— Ależ owe pieniądze, te olbrzymie sumy, w jakąż on je rzucać może przepaść?
— Gra.
— Gdzie?
— W Tulonie, kiedy tu jesteśmy w Marsylii, kiedy zamieszkujemy Marsylię....
— W świecie?...
— Zkądże!... Gontran niecierpi dobrego towarzystwa. Co noc zasiada do zielonego stołu w jakim domu osławionym, w towarzystwie najpospolitszych łotrów i notorycznie znanych chevaliers d’industrie....
— W takim razie dość prawdopodobnem jest, że go okradają....
— Dla mnie to nie ulega najmniejszej wątpliwości. Przeznaczeniem mego szwagra było widocznie, choć z natury byłą to intelligencya rozwinięta i umysł żywy, przeznaczeniem jego było być wyzyskiwanym jak największy głupiec, przez tych wszystkich co go otaczają, pochlebiając jego dumie. Młodziutkim chłopcem, dzieckiem niemal jeszcze, był już ofiarą fałszywych przyjaciół, obrzydłych swych towarzyszów, którzy obdzierając go, wyśmiewali oczywiście.... Lata ubiegły, nie przynosząc dlań z sobą doświadczenia.... Gontran jest słowo w słowo tym samym, mając lat trzydzieści cztery, jakim był licząc ich — siedmnaście!... Na nieszczęście, to co mogło nazywać się wybrykami w młodzieńcu, musi całkiem inne przybrać miano u dojrzałego człowieka... to co wówczas można było wybaczyć dziś zasługuje na nieubłaganą surowość.
— Może w dniu, w którym odmówisz zaspakajania jego zobowiązań, wierzyciele, rozdrażnieni, sami podejmą się ukarania go, a kilka miesięcy więzienia za długi, oswabadzając cię chwilowo od niego, zarazem dadzą mu dobrą nauczkę....
— Nie ma co liczyć na ten rezultat...
— Dla czego?
— Naprzód powiedziałem ci i powtarzam, że Gontran zanim da się zamknąć, użyje wszelkich środków, środków najnikczemniejszych, aby pozyskać pieniądze.... To też nie więzienie za długi widzę ja przed nim w przyszłości... lecz kryminał.... I nie woźni sądowi tam go poprowadzą, ale żandarmi....
Marceli cofnął się z przerażeniem.
— Ale nakoniec, — zawołał, — czegóż się lękasz z jego strony?... Fałszerstwa?... kradzieży?... Czegóż wreszcie?...
— Nie umiałbym określić stanowczo, ale lękam się wszystkiego, bo Gontran do wszystkiego jest zdolny.... Niema on ani serca, ani duszy, ani poczucia honoru.... Nie wierzy w nic, nie boi się niczego oprócz chyba kary, a ty wiesz, że występny w chwili popełniania złego, marzy zawsze o bezkarności.... Widzisz jakiemi przeto muszą być moje obawy.... Nikczemność popełniona przez Gontrana, ta nikczemność, której nieprzestannie się lękam, zabije generała i zada Dyannie cios okropny, z którego kto wie czy zdoła się wydźwignąć....
— Twoja żona bardzo kocha swego brata?
— Tak, bardzo i trudno mi czynić jej z tego zarzut, boć nakoniec taż sama krew płynie w ich żyłach i to samo przytulało ich łono. Nie widzi ona swego brata takim jak jest, ale łudzi się o ile może pod tym względem. Ja zaś nie mam odwagi zdzierać z jej oczu tej zasłony; w dniu jednak, w którym fakta same ją zedrą, biedna Dyanna przejść będzie zmuszoną jedną z najcięższych boleści, jakich doznać może serce kochające....
Marceli ujął rękę Jerzego i ściskał ją długo, serdecznie w obu swych dłoniach.
— Niestety! miałeś słuszność, mój biedny przyjacielu!... — rzekł, — do szczęścia twego niemało mięsza się goryczy i żal mi cię z całego serca....
— Nie biorąc już tego w rachunek, że i Dyanna sama przyczynia mi dosyć niepokoju; bezwiednie i mimowolnie może, sprawia mi ona ciężkie zmartwienie....
— Zmartwienie!... — zawołał Marceli zdumiony — ona!... żona twoja!... ten anioł... sam przecież tak ją nazwałeś przed chwilą jeszcze....
— Od czasu śmierci pani de Presles, charakter Dyanny radykalnej uległ zmianie... Bez wątpienia, ani wyślę się skarżyć na moją żonę, a byłbym wysoce niesprawiedliwym, gdybym to czynił.... Jest zawsze tak łagodną i dobrą jak dawniej, może więcej jeszcze niż dawniej; ale utraciła zupełnie dawną wesołość... zdaje się, że uśmiech jest dla niej wysiłkiem, przykrością, do której się zmusza tylko siłą; czasami wreszcie zapada w taki ponury smutek jakiś, którego nie jestem w stanie rozegnać i daremnie szukam tajemniczych przyczyn stanu, który pozornie niczem nie jest wywołanym. Dyanny pewien jestem jak sam siebie, wiem, że najdrobniejsze czyny jej życia nie mogą ulegać żadnej przyganie, lub budzić jakieś podejrzenia... wiem, że dusza dziecka nie jest czystsza, ni