Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/169

Ta strona została przepisana.

Parantela wspomniana wydała się Gontranowi co najmniej wielce wątpliwy, ale nie okazał najmniejszej pod tym względem nieufności, a niechcąc w grzeczności ustąpić baronowi, potwierdził, że istotnie słyszał często o baronach de Polart w domu rodziców, choć w rzeczy samej dzisiejszego rana jeszcze nie miał wyobrażenia o ich istnieniu.
— A więc, panowie, — ozwał się Simonis, — proponuję, abyśmy zaimprowizowali małą kolacyjkę ku uczczeniu pana wicehrabiego de Presles i pana barona de Polart, jako dwóch krewnych, godnych poznania się wzajem a dotychczas sobie nie znanych.
Trzebaż dodawać, że projekt ten, wielce zręczny, przyjęty został z jednomyślnym zapałem i natychmiast w czyn wprowadzonym. Zimne mięsiwa, ciasta, owoce i cukry złożyły się na wcale przyzwoitą zastawę, do której wszyscy współzawodnicy bez wyjątku zabrali się z wielkim apetytem, poczem nastąpiły wina i wonne likiery.
Baron podniecany bezustannymi toastami pił więcej niż każdy inny i niebawem też, jak się zdało był już dobrze cięty.
Tej to właśnie oczekiwano chwili, aby się zabrać do gry.
Pan Polart siadł do stolika, u którego królować miał bakarat i około trzeciej rano stając od niego, stracił i zapłacił z najlepszą i najbezinteresowniejszą w świecie miną coś pięć czy sześć tysięcy franków. W odwet odzyskał najzupełniej krew zimną.
— Panowie, — ozwał się, powstając po ostatniej przegranej, która zabrała mu dwadzieścia pięć luidorów, przeszłych do kieszeni Gontrana, — dziękuję wam serdecznie za ten wieczór uroczy, który z waszej łaski spędziłem tak przyjemnie i życzę wam dobrego dnia....
— Jakto! panie baronie, już pan odchodzisz? — zawołało naraz kilka głosów. — Czemuż pan nie zostajesz jeszcze trochę z nami?... Szczęście niezawodnie teraz się odwróci....
— Nie wierzę w to, — odpowiedział śmiejąc się Paryżanin. — Tej nocy pociemniała jakoś moja gwiazda a źlem zawsze wychodził na tem, ile razy upierałem się pokonać nieszczęście.
— Ale przecież zobaczym się jeszcze?...
— To nie ulega wątpliwości.
— Niezadługo?...
— Dziś wieczór jeszcze. Boć to już nazajutrz wczorajszego naszego wieczora i prosić was będę panowie o rewanż za tą partyę, którą teraz opuszczam...
— A więc to ułożone, — odparł Gontran, — i mam nadzieję, że mniej szczęśliwi a gościnniejsi, nie będziem mieli, jak dziś, przykrości ograbienia pana....
Baron z uśmiechem wzruszył ramionami.
— A! panie wicehrabio, — rzekł, — proszę, nie myśl że o takiej drobnostce.... Nicby nie było straszliwiej nudnego dla mnie nad grę, w której miałbym zawsze wygrywać...
Rzuciwszy ten aforyzm w tonie głębokiego przeświadczenia, pan baron ukłonił się i wyszedł.
Nie będziemy tu powtarzać uwag pozostałych członków Klubu po jego wyjściu, ani też pełnych zapału powinszowań, które zbierał Symeon Simonis ze wszech stron.
Wieczorem o tejże samej co wczoraj godzinie pojawił się znów baron w Klubie. Tak samo również jak dnia poprzedniego, przegrał z pięć czy sześć tysięcy franków z wdziękiem, prawdziwie ujmującym i swobodą światowca i wyszedł oznajmiając, że powróci podjąć na nowo walkę z szczęściem, które tak upornie wypowiedziało mu posłuszeństwo.
Następnego dnia po południu Gontran de Presles złożył wizytę baronowi w hotelu.
Młody ten człowiek, zastanowiwszy się głębiej, przyszedł do przekonania, że zamiast dzielić łup z tuzinem członków Klubu, bez porównania przostszem by było a zarazem bez porównania korzystniejszem zwrócić w swoją wyłącznie stronę ten potok złoty, płynący z kieszeni nieszczęśliwego gracza.
Rzekłbyś, że pan Polart odgadnął pragnienia swego gościa i że wzajem nic więcej sobie nie życzył nad możność zadowolnienia go, bo po półgodzinnej może rozmowie, spytał go:
— Panie wicehrabio, czy grasz w pikietę?
— Dość często, — odpowiedział młody człowiek.
— A nie mógłbym zaproponować panu czasem partyi?...
— Przyjąłbym ją z największą przyjemnością...
Pan de Polart kazał podać karty.
Gontran, który w pikiecie uważał się za mistrza pierwszej siły, zacierał sobie ręce.
— Możebyśmy nadali grze nieco zajęcia jakąś stawką?... — wymówił z wybornie odegraną obojętnością.
— Naturalnie!
— Jakże pan grasz wysoko?...
— Niech pan postanowi.
— A więc, panie baronie, dwadzieścia pięć luidorów, czy dobrze?...
— Wybornie, panie wicehrabio....
Gontran wygrał dwie pierwsze partye, nie posiadał się z radości.
Radość ta jednak była wielce krótkotrwałą.
Nagle odwróciło się szczęście i młody człowiek wciągu mniej niż dwu godzin, stracił wszystko złoto, które miał przy sobie, a które było niemal całą wygraną poprzednich nocy.
— Panie baronie, — rzekł, powstając, — zakończmy dziś na tem, proszę.
— Nie chceszże pan grać dalej?...
— To niepodobna...