Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/172

Ta strona została przepisana.

Ten ostatni wybiegł naprzeciw niego, z ręką wynaciągniętą i uśmiechem na ustach.
Gontran odpowiedział najserdeczniejszem uściśnieniem ręki i najmilszym uśmiechem.
Obaj ci ludzie wyglądali na dwóch przyjaciół, serdecznie do siebie przywiązanych i niezmiernie zadowolnionych ze spotkania się.
— Panie baronie, — spytał Gontran — czy byłeś pan wczoraj wieczorem w Klubie?
— Spędziłem w nim coś ze dwie czy trzy godziny, — odpowiedział pan Polart.
— Grałeś pan?...
— Alboż można żyć bez gry, bodaj dzień jeden? — wyśpiewał baron, parodjując w ten sposób wierszyk ze znanej operetki.
— Czy służyło panu lepiej szczęście niż poprzednich wieczorów? — spytał Gontran.
— Tak i nie.
— Jak to?
— Chcę powiedzieć, że rezultat nie był ani dobrym ani złym, ale najkompletniej nijakim.... To traciłem, to wygrywałem, w końcu gry jednak okazało się, żem ani wygrał ani przegrał. Nic dla mnie nie ma nudniejszego nad to statut quo i spodziewam się, że dziś fortuna oświadczy się za mną lub przeciw mnie, zamiast wahać się między jednym a drugim z nas jak kokietka, która wszystkim przyrzeka swe względy a nie obdarza niemi nikogo....
— Porównanie wyborne, genialne! — ozwał się Gontran ze śmiechem.
— Przynajmniej jest słusznem! Skoro podoba się panu rozpocząć, wicehrabio, rozkazy.
— Jak skoro pan zechcesz, pierwej, proszę, zregulujmy nasze rachunki.
— Nic nie nagli.
— Przebacz pan, ale długimdnia poprzedniego zaciągnięte, muszą być spłaconemi przed rozpoczęciem nowej partyi.
— A więc uiść się pan z swego długu, wicehrabio i nie mówmy już o tem.
Gontran, nie bez gwałtownego bicia serca, wyjął ze swego pugilaresu przekaz przygotowany a raczej zfałszowany poprzedniego dnia wieczorem i położył go na stoliku.
— Oto, — przemówił, — przekaz na pięćdziesiąt tysięcy franków, podpisany przez hrabiego Presles, mego ojca i płatny na okaziciela w banku panów Rieux, Chotel i Spółka, będących depozytaryuszami kapitału trzech czy czterechkroć stutysięcy franków, będących jego własnością. W takiem więc położeniu, przekaz ten równa się siłą wartością banknotom.
— Tak też i ja powiedział pan Polart. — Jeśli się nie mylę, winien mi pan jesteś dwanaście tysięcy franków?
— Tak właśnie.
— Czy żądasz pan, abym nadwyżkę tego przekazu zwrócił panu zaraz w złocie, pozostające trzydzieści ośm tysięcy franków?
— To najzupełniej bezpotrzebne, przekaz sam może pokrywać stawki do wysokości sumy, którą reprezentuje, a w chwili ukończenia gry, rozrachujemy się.
— Przewybornie, panie wicehrabio. Oto stolik, a oto tu nowe karty, jestem na pańskie rozkazy.
Gontran i pan de Polart usiedli naprzeciw siebie. Rozdarto u kart opaskę, stawkę oznaczono na dwadzieścia pięć luidorów, miody człowiek przegrał pierwszą partyę.
W chwili rozpoczęcia drugiej, zatrzymał się i rzekł:
— Przyjechałam tu konno i pędziłem ogromnie szybko. Czy mógłbym nadużyć pańskiej uprzejmości, panie baronie i prosić go o polecenie podania mi szklanki wody?...
Paryżanin powstał natychmiast i zwrócił się ku sznurowi dzwonka.
Gontran skorzystał z tej chwili, by talię kart, która leżała na stole, zastąpić paczką znaczonych kart, które miał w rękawie.
Garson hotelowy otrzymał polecenie przyniesienia soków i limonady. Wicehrabia zaspokoił pragnie i rozpoczęto nową partyę.
Rezultat tej partyi nie mógł być wątpliwym. Pan Polart przegrywał z zadziwiającą szybkością.
Nie zadziwim bynajmniej chyba czytelnika skoro powiemy mu, że w przeciągu dwóch godzin blisko szczęście, które sprzyjało Gontranowi, nie odwróciło się od niego ani na chwilę: podwajał wciąż stawki, tak że niebawem w zupełności odegrał wczoraj stracone dwanaście tysięcy franków.