Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/174

Ta strona została przepisana.

— Panie wicehrabio, — ozwał się, maczając pióro w atramencie i podając je Gontranowi, ku któremu w tej samej chwili podsuwał zeszycik papieru, — mam nadzieję, że nie nadużyję bynajmniej pańskiej uprzejmości, prosząc go, abyś zechciał wziąść to pióro i pisać....
— Pisać?... — powtórzył młody człowiek, coraz mniej rozumniejąc o co chodzi.
— Ależ mój Boże, tak.
— Do kogo?
— Do mnie.
— Do pana?... Po co pisać do pana?... Cóż ja mam do powiedzenia panu? To żart jakiś chyba....
— Ależ nie, panie wicehrabio, ani odrobinkę! Przeciwnie, proszę pana jak najpoważniej w świecie, abyś zechciał napisać do mnie list kilkuwierszowy....
— Ależ raz jeszcze pytam, co ja mógłbym pisać do pana?....
— Będę miał przyjemność podyktować to panu, a zapewniam, że ten akt grzeczności, o który proszę pana, nie będzie długim bynajmniej....
— To szaleniec! — pomyślał Gontran.
Potem dodał głośno:
— A więc, panie baronie, skoro zdajesz się tak wielką przywiązywać wagę do tego listu, czemuż miałbym odmawiać spełnienia pańskiego życzenia.... Dyktujże pan, ja będę pisał.
Pan de Polart skłonił się i odpowiedział ponownie z uśmiechem:
— A! panie wicehrabio, spodziewałem się po panu tej uprzejmości i nie wiem doprawdy, jakim sposobem mam wyrazić panu moją wdzięczność... a więc dyktuję....

Tulon, lipiec 1847.

»Panie baronie....« Pióro Gontrana biegło po papierze. Młodemu człowiekowi spieszno było wyjść z tej dziwacznej i niezrozumiałej sytuacyi, która ciążyła nad nim i dławiła go swą tajemniczością.
— Panie baronie... — powtórzył napisawszy ostatnią literę podyktowanych wyrazów.
Paryżanin dyktował dalej niezmiernie szybko i tak swobodnym, lekkim tonem, jakby chodziło o rzeczy najkompletniej obojętne, zarówno dla tego co dyktował jak dla tego, który miał pisać.
»Błagam pana na kolanach, byś mnie nie gubił... zdany jestem na twoją łaskę. Wzywam litości. Gotów jostem uczynić wszystko, bez wyjątku, czego pan zażądasz odemnie, aby okupić mój występek. Nie bądź pan nieubłaganym. Jeśli wydaję się panu niegodnym współczucia i litości, pomyśl o mojej rodzinie, której honor jest w Twojem ręku. W jej to imieniu raczej niż w mojem wlasnem błagam Pana. Oczekują pańskiej odpowiedzi, jak skazany na śmierć wyczekuje rezultatu swego podania o łaskę... a w istocie jestem w położeniu skazanego na śmierć, bo jeśli Pan będziesz nieubłaganym, za godzinę czeka mnie kula.

»Wicehrabia Gontran de Presles.«

Gontran słuchał z przerażeniem, które łatwiej zrozumieć jak opisać. Czuł on, jak pot kroplisty ściekał mu z włosów na czoło i skronie w miarę jak baron dyktował dalej.
Kiedy dyktando to zostało ukończone, twarz młodego człowieka zmienioną była do niepoznania, a wzrok jego miał ten wyraz bezmyślny i niepewny jak wzrok obłąkanych.
Widocznem było, że Gontran walczył przeciw uczuciu rzeczywistości, że usiłował wmówić w siebie, iż jest igraszką jakiegoś snu przykrego. Paryżanin pospieszył zburzyć tę illuzyę.
— I cóż, panie wicehrabio, — spytał swym spokojnym, grzecznym tonem, — pan nie piszesz?...
Gontran drgnął, a oczy jego utkwiły się nieruchome w oczach barona Polart, który uśmiechał się dobrodusznie, a po chwilce milczenia ciągnął dalej:
— Możeś pan nie dosłyszał.... Jakkolwiek to może panu nie być przyjemnym, gotów jestem rozpocząć ponownie....
Wicehrabia wciąż milczał.
Baron wstrząsnął zlekka głową:
— Racz pan, wicehrabio, większą teraz zwrócić uwagę niż pierwszą razą... powtarzam... mówiliśmy więc: »Panie baronie« — to już napisane — «błagam Pana na kolanach, nie gub mnie, zdany jestem na Pańską łaskę.«
Ale Gontran nie dopuścił tego.
Nagle poczęło mu się rozjaśniać wszystko, gniew go ogarniał, palił mózg pod czaszką.
Skoczył z fotelu, na którym dotąd siedział i chwyciwszy za ręce pana Polart, zawołał z tym akcentem wściekłości i groźby w głosie:
— A! nędzniku!... znieważasz mnie!...
Twarz barona nie utraciła nic z swej zwykłej dobroduszności, wyrazy, rzucone mu w twarz przez Gontrana, nie zdołały zagładzić spokojnego uśmiechu, co mu okrążał usta.
— Cicho! panie wicehrabio, — szepnął, — sza! mów pan ciszej... możnaby posłyszeć pana, a toby w istocie mogło być wielce nieprzyjemną dla panu rzeczą.... Bądźże pan tyle uprzejmym i puść mi ręce... jestem bezporównania silniejszym od pana a nie chciałbym panu uczynić co złego, uwalniając się z jego uścisku....
Niezmącona zimna krew przeciwnika, zdawajała jeszcze wściekłość Gontrana.
— Panie, — zawołał głosem zdławionym i drżącym, — czy pan wiesz, że ja cię zabiję!
— Słowo daję, panie wicehrabio, — odparł Paryżanin tonem zlekka drwiącym, — żem dotąd tego nie wiedział....