Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/176

Ta strona została przepisana.

Wyciągnął machinalnie rękę, aby ująć pióro, które podawał mu pan Polart.
— A zatem — spytał ten ostatni — napiszesz pan?...
— Tak — wybąknął Gontran głosem zagasłym.
— Przewybornie!... A! mój Boże, czym nie mówił panu przed chwlą! Wiedziałem doskonale, że pan bodziesz tyle rozsądnym... Widzisz panie wicehrabio, uspokój się teraz... ja ci nie życzę źle bynajmniej, bo i cóż mi dyabli po tem!... Od pana zależeć będzie wyłącznie, abym z tego listu nigdy nie zrobił użytku, ani z tego przekazu... upiększonego tak pańskiem staraniem... byłbym niesłychanie zmartwionym, gdybym miał panu kiedykolwiek zrobić jakąś przykrość... Miałeś pan zamiar przypuścić szturm do moich banknotów i moich rulonów złota... nic naturalniejszego nad to... powiedziałbym chętnie, nic chwalebniejszego... Gdyby się to były panu udało, klaskałbym oburącz, bo byłbym znalazł lepszego nad siebie mistrza, co mi się dotąd nigdy nie przytrafiło jeszcze... Nie powiodło się panu i szansa jest po mojej stronie... korzystam z niej i biorę rewanż... To walka... nie trzeba za to mieć do mnie urazy... Skoro minie chwila pierwszego wzruszenia, powiedz mi pan, wicehrabio, a rozpoczniemy bezwłocznie poprzednie dyktando...
Gontran zebrał wszystkie siły, by się otrząsnąć z rozpacznego przestrachu.
Słaby półuśmiech okrążył mu usta.
— Panie baronie — rzekł — jestem na twoje rozkazy... Masz do mnie prawa bezwzględne, których zaprzeczać nie myślę... Możesz ich używać, nadużywać nawet wedle swej fantazji... Rozpoczynaj więc, ja będę posłusznym, skoro występne me szaleństwo oddało mnie jak głupca w twą władzę...
— Mój kochany wicehrabio — odpowiedział pa — ryżanin — bądź przdkonanym, że władza moja nie stanie się nigdy tyranią... Dokończmyż, jeśli pozwolisz, tego listu i niechaj już nigdy nie będzie między nami mowy o tym wypadku, który zbytnio bierzesz do serca...
Gontran pochylił głowę i z biernem posłuszeństwem nakreślił owe okropne wiersze, które już poznaliśmy.
Skoro ukończył, pan de Polart złożył list i poprosił wicehrabiego o położenie adresu i zapieczętowanie listu herbownym sygnetem, na którym była tarcza herbowa rodziny Presles.
Gontran nie mógł się temu oprzeć i podał się i tej jego woli istotnie.


XXIII.
ZDZIECINNIAŁY.

Poprosimy czytelnika, by nam zechciał łaskawie towarzyszyć do parku w zamku Presles, w kilka dni po wypadkach, które opisaliśmy w poprzednim rozdziale.
Trzech członków rodziny zgromadzonych było w tej chwili pod sklepieniem zieleni owych odwiecznych kasztanów, po tylekroć już tu przez nas oglądanych.
Był to generał, oraz dwie jego córki, Dyanna Herbert i Blanka de Presles.
Starzec siedział w fotelu trzcinowym z głową w tył przechyloną i jak się zdało nie wiele zwracał uwagi na to, co czytała głośno Dyanna z nowin politycznych legitymistycznego paryzkiego dziennika.
Spojrzenie jego, błąkające się gdzieś w przestrzeni, ścigało bieg obłoków na niebie, pędzonych morskim wichrem.
Słuchając monotonnego czytania dziennikarskich frazesów, łatwo było odgadnąć, że myśl młodej kobiety zajętą była czemś ważnem w tej chwili i że jej oczy i usta machinalnie tylko posłusznemi były woli, kiedy tymczasem dusza była daleko ztąd.
Jak ojca i siostra, Blanka również zdała się nie bardzo swobodnie słuchać tego co czytano i jej myśl bujała gdzieindziej widocznie.
Tu młoda dziewczyna o jasno-blond włosach i przezroczej białej cerze, była tak szczupła, wątła, delikatna, że wyglądała na dziecko jeszcze, choć już w rzeczywistości dosięgała siedemnastego roku życia.
Na stole kamiennym, przed którym siedziała, leżał stos kwiatów świeżo zerwanych, które ona brała po jednemu i układała w girlandę, dobierając starannie kolory.
Ale i ta jej praca była również machinalną tylko wyłącznie.
Wielkie jej błękitne oczy zamarzone były jakieś, a gwałtowne podnoszenie się łona pod delikatną muślinową tkaniną sukienki, pozwalało domyślić się jakiegoś niepokoju, który może nie był bynajmniej przykrym.
Nagle Dyanna przerwała czytanie i oczy jej dotychczas utkwione w kolumnach dziennika, zwróciły się na twarz generała.
Sen, — wszak wio o tem każdy, — przerywa się, skoro odgłos jakiś ciągły nagle ustanie, również dobrze jak wówczas, gdy niespodziewany bałaś przerwie ciszę.
General nie spał, — ale śnił, — że użyjemy tego wyrażenia.
W chwili, gdy głos Dyanny ucichł, sen jego pierzchnął. Starzec podniósł głowę z poręczy fotelu i popatrzał na córkę wzrokiem zdziwienia.
Lekki uśmiech okrążył usta młodej kobiety, uśmiech mimowolny a jakiś dziwnie bolesny.
— Mój ojcze, — szepnęła, — zdaje mi się, że nie słuchałeś mego czytania.