Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/179

Ta strona została przepisana.

— Nie jestem nieprzyjaciółką niczyją, — zawołała Dyanna głosem, któremu daremnie starała się odjąć akcent goryczy, — a tak samo jego jak pierwszego lepszego z brzegu....
— Widoczne, że pan Rani ci się nie podoba, nieprawda? przyznaj.
— W istocie, Blanko, — rzekła pani Herbert żywo i tym tonem jak ktoś, kto chce coprędzej zakończyć przykrą rozmowę, — nie wiem dla czego zadajesz mi wszystkie te pytania.... Ja zaledwie znam pana de Simeuse.
— Co też mówisz?... znasz go zaledwie!... A, proszę! przecież go widzisz niemal codziennie....
— Być może; ale nie rozmawiam z nim nigdy... de mogłam przeto wyrobić sobie pod tym względem żadnej opinii.
— A! — szepnęła Blanka smutnie, — widzę ja, że ty go nienawidzisz!...
— O, to nie! ale chociażby nawet młody ten człowiek budził we mnie antypatyę, nie pojmuję zupełnie zkąd mogłabyś taką wagę przywiązywać do moich względem niego uczuć. Pan de Simeuse nie jest twoim krewnym... nie jest nawet dla nas dawnym znajomym.... Przyjmujemy go dla pana de Labardès i to jest wszystko....
— To prawda... wyszepnęła młoda dziewczyna, głosem zaledwie zrozumiałym, — i to jest wszystko... masz słuszność.
Nie dodała ani słowa, a twarz jej śliczna pobladła nagle i pochyliła się na piersi, wznoszonej ciężkiem westchnieniem.
Kiedy między dwoma siostrami zamieniały się te słowa, któreśmy przytoczyli, generał przestał zwracać uwagę na rozmowę swych córek i umysł jego, uniesiony w krainę jakichś marzeń nieokreślonych, bujał gdzieś po nieznanych przetworach.
Głęboki niepokój wewnętrzny malował się w zawsze tak czystych i pięknych rysach Dyanny.
Z jej serca gwałtownie wzruszonego, zaledwie poruszanymi szeptem usty, wybiegła gorąca modlitwa, która wzniosła się w niebo ku tronowi Przedwiecznego, niby jęk najwyższej boleści duszy zrospaczonej.
— Panie, Boże miłosierdzia, Ty co wiesz przez jakie niezasłużone tortury przechodzę od tak dawna, miej litość nademną!.. Poddałam się z rezygnacyą, Panie, wszystkim Twym ciosom. Pod Twą ręką co mnie smagała, schylałam głowę bez skargi, bez szemrania... Ale teraz wyczerpały się siły moje i czuję, że zbrakłoby mi odwagi do nowego męczeństwa.... Bacz więc, Panie, w Twej wszech-potężnej dobroci oddalić odemnie ten kielich! Panie! Panie! wysłuchaj mego błagania i nie dopuść, aby Blanka pokochała Raula...
W chwili, gdy Dyanna kończyła tę inwokacyę, | lekki szelest dobiegł uszu Blanki, która podniosła głowę.
Piasek alei na prawo, prowadzącej do placyku pud kasztanami zatrzeszczał pod krokami dwóch ludzi, oddalonemi jeszcze, ale zbliżającymi się do tego salonu zieleni.
Jednym z tych ludzi był Gontran de Presles.
Ani Dyanna zaś, ani Blanka, ani generał nie znali drugiego.
Ze swobodą, naturalną w wieku tak młodej dziewczyny oderwał ją ten widok od chwilowego smutku i myśli jej wnet w innym pobiegły kierunku.
— Dyanno, — ozwała się, — patrzajno kto to tam idzie....
Pani Herbert podniosła głowę.
— Gontran, — odpowiedziała przypatrzywszy się.
— Tak, ale nie jest sam. Któż to mli towarzyszy?
— Nie wiem.
— Jakiś nieznajomy. W takim razie ja uciekam.
— Dla czego?
— Alboż nie widzisz, że w tej chwili wyglądam, jak strach na wróble! — zawołała Blanka z niewinną kokieteryą. — Otóż ponieważ mojem zdaniem nie należy straszyć nikogo, uciekam....
I łącząc czyn ze słówami, młoda dziewczyna podwiązała wstążki szerokiego kapelusza z włoskiej słomy, uścisnęła generała, pochwyciła wiązkę kwiatów leżącą na stole i leciuchna jak leśna rusałka, zniknęła w klombach, pozostawiając ojca z Dyanną.
My zwróćmy się teraz ku Gontranowi i jego towarzyszowi, dążącym w stronę gazonu.
Towarzyszem wicehrabiego nie był kto inny, jak nowa nasza znajomość, baron Polart.
Ten ostatni odznaczał się strojem ceremonialnym, raczej balowym niż wizytowym. A składał się on z granatowego ubrania, opatrzonego wielkiem i złoconemi guzikami połyskującemi jak zwierciadła, białego krawata, z pretensyonalnym węzłem, białej kamizelki, haftowanej srebrem i perłami, czarnych obcisłych spodni, odsłaniających nogę obutą w jedwabne pończochy i trzewiki. Trzy szpinki brylantowe wielkiej wartości spinały koszulę i połyskiwały między fałdami koronkowego żabotu; takiemiż były spięte mankiety.
Prześliczny łańcuszek od zegarka, z matowego złota i różowego koralu, wił się dokoła szyi, po wypukłej piersi i ginął w lewej kieszonce kamizelki.
Baron, ufryzowany pretensyonalnie, miał na głowie kapelusz na sprężynkach, mogący się zginać i kłaść pod pachę jak dzisiejsze szapoklaki.
Z jaki tuzin pierścionków tworzyło poduszki na palcach pod rękawiczkami perłowego koloru, mortyryzującemi palce jego grube a krótkie.
Prawa jego ręka bawiła się małą laseczką z trzciny, której złota gałka przyozdobiona była rubinami i szafirami.