Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/181

Ta strona została przepisana.

— Jeśli się nie mylę, — rzekł baron, — widać tam trzy osoby.
— Nie mylisz się pan....
— Niezawodnie to ojciec pański i dwie twoje siostry?...
— W samej rzeczy.
W tejże samej chwili Blanka zniknęła w zaroślach szpalerów.
— Zdaje mi się, — podjął baron, — że nasze przybycie skłania jedną z tych pań do ucieczki...
— Tak... to prawda.
— Którąż to z pańskich sióstr tak płoszymy.
— Blankę, młodszą... to dziecko jeszcze i nic nie jest w stanie wyrównać jej nieśmiałości.
— Zresztą, — dodał baron, śmiejąc się, — kiedy krogulce ukazują się na widnokręgu, synogarlice uciekają; to już reguła!...
Na jedną sekundę krew szlachecka Gontrana zakipiała mu w żyłach, kiedy posłyszał ten żart prostacki.
— Mój kochany baronie, — rzekł oschłym tonem, — panna de Presles nie ma się czego lękać ze strony ptaków drapieżnych, ani teraz, ani nigdy.... Nie zapominaj pan o tem....
— Nie unośże się tak, mój młody koguciku! — odpowiedział drwiąco pan Polart. — Ja to wiem równie jak ty dobrze! Rodzina wasza stoi na takiej wysokości, że żaden z jej członków upaść nie może!...
Gontran, poskromiony na nowo tem słowem, które przypominało mu jego zależność, energicznie spuścił oczy, zarumienił się i milczał.
Tymczasem jednak nowo przybyli doszli do gazonu pod kasztanami.
Wicehrabia przedstawił siostrze swojej i ojcu pana de Polart, który przyjętym został z ostrożną grzecznością przez starca, a z niezmiernym chłodem przez Dyannę.
Takiem już byłe położenie tej rodziny, że ktoś obcy, przyprowadzony przez Gontrana, już przez ten sam fakt stawał się jej podejrzanym.
Pan de Polart z niezmąconą niczem pewnością siebie, zdawał się niespostrzegać tego przyjęcia niezbyt sympatycznego i rozpoczął rozmowę z miną najswobodniejszą w świecie.
Baronowi nie brak było wrodzonego sprytu, ni powierzchownej edukacyi... widział był wiele, zwiedziwszy kolejno wszystkie niemal stolice Europy; rozmowa jego przeto była urozmaiconą; zajmującą, cokolwiek pozpawianą dystynkcyi w formie.
Tego dnia jednak, pan de Polart znalazł się wobec audytoryum bardzo źle usposobionego do odpowiadania mu i przez to znalazł się w konieczności monologowania, co wszakże nie ambarasowało go ani trochę. Rzadkie jednozgłoskowe odpowiedzi Dyanny i najmniejsze poruszenia głową hrabiego Presles zdawały mu się dostatecznym dowodem ich uwagi i zajęcia.
Po upływie trzech kwadransy takiej szczególnej jednostajnej rozmowy, zamierzał już niezawodnie zdecydować się pożegnać, kiedy przybycie nowych osób zmieniło jego postanowienie i skłoniło do przedłużenia jeszcze wizyty.
Osobami tymi byli nie kto inny jak Jerzy Herbert, Marceli de Labardès i Raul Simeuse.
Ci dwaj ostatni od dwóch godzin przeszło znajdowali się już w zamku, w apartamencie Jerzego.