Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/182

Ta strona została przepisana.

Na skutek długiej rozmowy, która miała właśnie miejsce pomiędzy Marcelim a mężem Dyanny, rozmowy, której on był obecnym, Raul zdał się przejętym najszczerszą radością, a wyraz tej radości wybijał się mimowoli na jego twarzy.
Jerzy poglądał na niego z życzliwym uśmiechem i rzekł do Marcelego półgłosem:
— W dniu, kiedy po raz pierwszy powziąłem nadzieję, że moja ukochana Dyanna zostanie moją żoną, w dniu tym wyglądałem tak samo.... A! mój drogi! Cóż to za piękne rzeczy młodość i miłość!...
Niestyty!... — szepnął pan de Labardès do siebie z cicha, — niestety ja nie zaznałem uciech młodości ni miłości czarów.... Szczęśliwsi są odemnie ci, co mogą kochać i wierzyć w szczęście!... Ja wierzę tylko w wyrzuty sumienia....
— A teraz, — podjął Jerzy Herbert, — jeśli chcecie możemy pójść do pań, które są w parku z moim teściem....
Wszyscy trzej mężczyźni opuścili zamek i podążyli do parku, gdzie, jak to powiedzieliśmy powyżej, zastali nietylko generała i jego córkę, ale jeszcze Gontrana i pana barona Polart.


XXIV.

Przybycie Jerzego i Marcelego było strasznie nie na rękę Gontranowi. Wiedział wybornie, że baron Polart nie mógł żadną miarą im się podobać, ani jednemu, ani drugiemu; to też nie uznał nawet za właściwe im go przedstawić.
To zresztą nie zakłopotało ani troszeczkę przybysza, który, nie spostrzegając niby zupełnie wymuszonego i lodowatego sposobu, w jaki przyjmowano jego awanse, czynił niesłychanie śmiałe wysiłki ku uogólnieniu rozmowy, mówiąc o wszystkiem i Bóg wie czem jeszcze: omni re, scibili et quibusdam aliis....
Mimo wszystkich tych bohaterskich usiłowań, godnych bez zaprzeczenia, by lepszym uwieńczone były skutkiem, niepodobieństwem dlań było stopić i złamać lodów, które stawały jako nieprzebyta baryera między nim a jego milczącymi słuchaczami.
Oprócz tego sposób znaczący, w jaki Marceli de Labardès i Raul Simeuse poglądali na barona, wyrażał aż nadto jasno, że jeden i drugi >czują doń nieprzepartą antypatyę.
Trudniej były zdać sobie sprawę z zachowania Jerzego Herbert; ale to pewna zawsze, że uczucia jego ani trochę nie pozwalały przypuszczać jakiejśkolwiek życzliwości, charakter bowiem otwarty i lojalny Prowansalczyka, musiał czuć instynktowną odrazę dla natury tak podstępnej i chytrej jak barona.
Co do Dyanny, ta od przybycia Marcelego i jego przybranego syna, zdało się, zapomniała całkiem o obecności nieznajomego gościa; pogrążyła się w zamyśleniu bolesnem a głębokiem i bez wszelkiego wątpienia, wszystko co się działo i mówiło dokoła niej nie zwracało ani na chwilę jej uwagi.
W rzadkich interwalach tylko oczy jej spuszczone, podnosiły się i na mgnienie oka rzucały przelotne spojrzenie na piękną twarz Raula.
W chwilach takich Dyanna bladła lub rumieniła się mimowolnie, a rysy jej wyrażały prawdziwe wzruszenie.
Bezinteresowny a nieświadomy widz tej niemej sceny byłby musiał niezawodnie wnieść z tego jej wzroku i tego wzruszenia, że pani Herbert jest namiętnie zakochaną w Raulu de Simeuse i że nie udaje jej się nawet skrywać płomienia tej występnej namiętności, co ją trawi!...
A jednak Bóg sam wie najlepiej, jak dalece te domysły, acz tak prawdopodobne pozornie, dalekie były od prawdy!...
Baron Polart wstał.
— Panie hrabio, — ozwał się, — nie umiałbym wypowiedzieć, jak bardzo uważam się za szczęśliwego, że miałem zaszczyt zostać mu przedstawionym.... Ośmielam się mieć nadzieję, że raczysz mi pan pozwolić, przez czas pobytu mego w Prowancyi, przybywać tu, składać mu me uszanowanie....
Pan de Presles skłonił się w milczeniu.
Baron Polart wziął lub przynajmniej udał, że bierze ukłon ten za przyzwolenie i podziękował wielce gorąco, jak gdyby okazano mu największe odszczególnienie.
Skłonił się głęboko przed Dyanną. Złożył ukłon ogólny pozostałym i opuścił taras w towarzystwie Gontrana.
Cóż chcecie... nie przedstawiliśmy wam, czytelnicy, barona Polart za typ skończony doskonałego szlachcica i zmuszeni jesteśmy przyznać, że mimo jogo szlachectwo tak niezaprzeczone, wedle jego zapewnień, była w nim jakaś przyjemna mięszanina komiwojażera, prowincyonalnego tenora i kupca wody kolońskiej zarazem.
Co przecież nie przeszkadzało baronowi de Polart być człowiekiem najwięcej chyba uorderowanym w całym świecie...
W przyszłości może i ta zagadka nam się wyjaśni.
Bądź co bądź, skoro tylko Gontran i jego towarzysz znaleźli się w takiem oddaleniu, że słyszeć już nie mogło głosów zgromadzonego pod kasztanami towarzystwa, Jerzy zawołał:
— Na miłość boską, Dyanno! któż to jest ten pan?...
Ten wykrzyknik pytający przerwał zamyślenie młodej kobiety.