Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/185

Ta strona została przepisana.

mówić.... dziecko moje, wytłómacz się jaśniej... Cóźto za wpływu się lękasz?...
— Wpływu siostry panny Blanki....
— Mojej żony!... — zawołał Jerzy zdumiony.
Raul w milczeniu skłonił głowę.
— Jak to!! — podjął znów Jerzy, — czym ja posłyszał dobrze... czym zrozumiał... Obawiasz się Dyanny?...
— Tak, panie.
— To żart, nieprawdaż?
— Na nieszczęście, nie.
— Wyznaję, że nic a nic nie rozumiem!... Wytłómaczże mi tę zagadkę....
— Pani Herbert nienawidzi mnie....
— Ciebie?
— Mnie, panie.
— Czy ci to powiedziała?...
— Nie, z pewnością, powiedzieć mi nie powiedziała tego....
— A zatem z twojej strony jest proste tylko przypuszczenie, przywidzenie może?...
— Niestety nie! Pani Herbert uczyniła lepiej niż gdyby powiedziała: dowiodła mi tego....
— Dowiodła ci tego, że cię nienawidzi?...
— Tak... i to nieraz....
— Kiedyż to?... w jaki sposób?... Pojmiesz dobrze, że aby w to uwierzyć, muszę mieć fakta, dowody....
— Będzie mi aż nadto łatwo dostarczyć ich panu....
— Czekam, a muszę cię uprzedzić, że choćby najwięcej wedle ciebie przekonywającemi były twe próby, strasznie się boję, że pozostanę niedowiarkiem....
Raul przedłożył teraz Jerzemu Herbert okoliczności, conajmniej dziwaczne, pierwszego swego spotkania z Dyanną i wszystkie inne szczegóły, któreśmy słynęli już w rozmowie jego z Marcelim.
Jerzy słuchał go z niezmierną uwagą i widać było zdziwienie nieopisane na jego twarzy w miarę jak mówił młody człowiek.
Kiedy wreszcie Raul skończył, Jerzy milczał przez chwilę, głowę miał spuszczoną a brwi ściągnięte okazywały, że myśl jego niezwykle była wzburzoną.
— Moje kochane dziecko, — rzekł wreszcie, — wszystko to jest jakieś niezwykłe, zmuszony jestem przyznać.... Jest w tem coś, czego nie rozumimy obadwaj a czego i ja ci wytłómaczyć nie mogę, ponieważ sam nie jestem wstanie tego sobie wytłómaczyć....
Zresztą niebawem, bądźcie tego pewni, dojdziemy znaczenia tej zagadki.... Co do chwili obecnej, mimo wszelkich pozorów, uspokój się... moja żona nie będzie ci szkodzić, przyrzekam ci to i ręczę moim honorem!... Biorę na siebie odpowiedzialność za Dyannę równie dobrze, jak za samego siebie.... Znam jej doskonale poczucie sprawiedliwości, lojalność jej uczuć, prawość i sprawiedliwość sądu, szlachetność jej serca, wiem, że nie byłaby zdolną pod wpływem nieuzasadnionej antypatyi tylko szkodzić komuś, zwłaszcza też, kiedy ten ktoś, ma prawa, tak jak ty, do całej jej życzliwości i całego szacunku.... Raz jeszcze przeto, moje dziecko, uspokój się i bądź dobrej myśli; możesz ufać, bo przysięgam ci, że Dyanna nie stanie się przeszkodą między tobą a szczęściem!...
— Oby pana Bóg wysłuchał! — szepnął Raul.


XXV.
DWAJ DOBRZY PRZYJACIELE.

Przyłączmy się teraz, jeśli pozwolicie, do Gontrana de Presles i jego towarzysza, których pozostawiliśmy w chwili, gdy opuszczali placyk pod kasztanami.
Zaledwie baron Polart odwrócił się plecami od grupy, zgromadzonej w około kamiennego stołu, wyraz twarzy jego zmienił się nagle.
Oczy straciły swe przybrane spojrzenie fałszywej dobroduszności.
Uśmiech stereotypowy zniknął bez śladu, jak znika w teatrze dekoracya jasnego dnia zastąpiona panurą, ciemną dekoracyą nocy.
Brwi zmarszczyły się, a twarz cała wykazywała dowodnie głębokie niezadowolnienie.
Gontran w pierwszej chwili nie spostrzegł tej przemiany. Pogrążony we własnych myślach, szedł przez kilka minut obok swego towarzysza, nie podnosząc na niego oczu i nie mówięc do niego ani słowa.
Pan de Polart, końcem lakierowanego swego buta odrzucał gwałtownie kamyki, co się przypadkiem znalazły na jego drodze, wmięszane w biały piasek alei. A równocześnie laseczką ścinał główki maków i innych przydrożnych kwiatów, które na swe nieszczęście los postawił mu przy drodze. Podwójnej tej operacyi towarzyszył świst podobny do świstu płazów, kiedy im ktoś nie w porę przerwie spoczynek.
Gontran spostrzegł wreszcie wszystkie te wskazówki złego humoru, a spostrzegając je ogromnie zadziwił się niemi, powiedzmy więcej, zaniepokoił, bo wobec swego względem pana Polart położenia, żyć musiał w ciągłej niemal obawie, skazany na to, by się lękać wszystkiego z powodu jednej chwili podrażnienia najlepszego swego przyjaciela.
— Na Boga, kochany mój baronie, — zawołał — cóżeś pan taki zasępiony!... Co ci jest?... Czy cię co zajmuje lub dolega?
— Rzeczywiście, wicehrabio, — odparł sucho Polart, — wiesz, że jak na inteligentnego człowieka,