Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/194

Ta strona została przepisana.

z lekką ironią, — że wicehrabia ma niezawodnie schadzkę z nowym swoim a tak nieodłącznym przyjacielem, baronem Polart?
— Czy pan znasz barona, panie de Labardès?... — spytał Gontran zdziwiony tonem swego interlokutora.
— Nie, dzięki Bogu!... Wczoraj widziałem go po raz pierwszy w życiu, ale to mi wystarcza naj — kompletniej, aby być pewnym, że ten jegomość jest błaznem najgorszego gatunku i zrobiłbyś mi pan wielką przyjemność, gdybyś mu to powtórzył w mojem imieniu.
— Słowo daję, — odpowiedział Gontran z nieco wymuszonym uśmiechem, — wyznam, że wolę nie po» dojmować się zupełnie tej misyi. Dodam, że nie podzielam zupełnie pańskiego zapatrywania, które raziłeś tu tak energicznie.
— Jeśli pan go nie podzielasz, tem gorzej dla pana!... — odpowiedział Marceli. — Zdaje mi się, że będę dobrym prorokiem przepowiadając panu, że niezadługo będziesz miał toż samo co ja o nim mniemanie... Może jednak już wówczas będzie za późno....
Gentran zmuszony był przyznać przed samym sobą, że przenikliwość pana de Labardès nie zawiodła go bynajmniej w tym wypadku, ale nie wydał się z tem ani trochę i odpowiedział tylko:
— Jesteś pan strasznie surowym.
— Nie, tylko sprawiedliwym. Przyszłość dowiedzie panu tego, żem się nie mylił.... Wierzaj mi zresztą, panie wicehrabio, że nie pozwoliłbym sobie tak przemawiać do pana, gdyby mi nie dawała do tego tytułu serdeczna przyjaźń moja i życzliwość dla całej rodziny państwa, boć wiem to wybornie, że jesteś absolutnym panem twoich czynów i że to, co czynisz, nie może mnie obchodzić....
Potem natychmiast dojął:
— Jakże się ma dziś generał?
— Dobrze, o ile mi się zdaje, — odparł Gontran, — bom go nie widział przed wyjazdem.
— Czułość synowska prawdziwie wzruszająca, — pomyślał pan Labardès.
— A panie? — spytał Raul.
— W chwili, gdym wychodził z mego pokoju, dowiedziałem się przez jednego ze służących, że siostry moje przechadzały się razem po parku.... Do widzenia, panowie, nie chciałbym powstrzymywać was dłużej.
— Do widzenia, — odpowiedział Marceli, — i wiergaj mi pan, odczep się od tego twego barona Polart.
Nowy zamieniono uścisk dłoni, poczem rozjechali się każdy w swoją stronę, powóz i jeździec.
We trzy kwadranse później, Gontran zsiadał z konia i oddawał swego wierzchowca jednemu ze stajennych hotelu »Marynarki Królewskiej«.


∗             ∗

Miejscem, obranem przez pana Polart na wielkie śniadanie, które dziś dawał, była najwspanialsza z tulońskich restauracyi.
Na dole jej był wielki salon pełen złoceń i niesmacznych malowideł; na górze był mniejszy nieco salon, urządzony z niemniejszym przepychem i gustem i z tuzin małych tajemniczych gabinecików, zaopatrzonych w wyściełane otomany i wszelkie inne akcesorya prawdziwie paryzkiego komfortu.
Dzięki temu komfortowi a obok tego dzięki wybornym gatunkom win, w które zawsze zaopatrzoną była piwnica restauratora, zakład jego cieszył się takiem powodzeniem, jakiem w Paryżu cieszą takie gastronomiczne zakłady jak Café Riche, Café anglais albo Maison Brebant.
Tulończyk żyjący z szykiem byłby sobie uważał za ubliżenie, gdyby mu przyszło jadać gdzieindziej jak w tym zakładzie o arystokratycznej klienteli. Oficerowie marynarki spotkawszy się z sobą gdzieś o kilka tysięcy mil od Francyi na morzu tu sobie naznaczali miejsce schadzki za powrotem.
Nakoniec siedem ósmych przygód miłosnych wśród półświatka znajdowały rozwiązanie w tych tajemniczych gabinetach, o których wspomnieliśmy przed chwilą.
Czytelnik nasz pojmie teraz łatwo, że wybór barona Polart musiał koniecznie paść na tę restauracyę właśnie.
W chwili kiedy Gontran przestąpił próg wielkiego salonu pierwszego piętra, wszyscy inni biesiadnicy w liczbie piętnastu byli już tam zgromadzeni.
Restaurator w białym krawacie z serwetą na ręku przyjmował wśród licznych ukłonów i zgięć we dwoje z najwyższą uniżonością, ostatnie zlecenia barona.
Stół nakryty był z przepychem, godnym renomowanych paryzkich zakładów, które wymieniliśmy powyżej.
Przed każdym talerzem wznosiła się cała baterya kieliszków najrozmaitszych rozmiarów i srebrny kosz napełniony lodem, z którego wynurzała się butelka różowego szampana.
Na marmurowej białej olbrzymiej konsoli stał ustawiony symetrycznie cały zastęp butelek, rozkosznie pieszcząc oko rozmaitością form i poważną powloką pajęczyny.
Radosne hura! powitało przybycie Gontrana.
Baron Polart, serdeczny jego przyjaciel wyszedł na jego spotkanie z wyciągniętemi ramiony i przycisnął go do swej opancerzonej w białą pikę piersi z najgorętszym wylewem sympatyi.
— Bravo, kochany wicehrabio! — wołał. — Jak widzisz czekaliśmy już tylko na ciebie....