Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/195

Ta strona została przepisana.

— Czyż się spóźniłem? — spytał Gontran.
— O, nie, przybyłeś nawet o pięć minut za wcześnie właściwie a jednak tym panom i mnie było już niemal smutno, żeś tak długo nie przybywał....
Potem zwracając się do gospodarza baron Polart dodał:
— Teraz jesteśmy już w zupełnym komplecie i możesz nam pan kazać podawać kiedy ci się podoba....
— Natychmiast, panie baronie.
Restaurator po raz ostatni zgiął się we dwoje ze zwinnością kauczukowej maryonetki i wyszedł.
Pan Polart uprowadził Gontrana w zagłębienie jednego z okien i spytał go półgłosem:
— A cóż, wicehrabio, to zaproszenie, czy je masz już?...
— Nie jeszcze....
Baron brwi zmarszczył.
Gontran przecież dodał natychmiast:
— Ale wspomniałem kilka słów dziś rano ojcu o tem, że pragnąłbym oczywiście zobaczyć przyjaciela mego u naszego stołu i od pierwszych słów widzę, że najmniejszej nie dozna rzecz ta trudności....
— Przewybornie! otóż to idzie dobrze a ja jestem tem zachwycony, wicehrabio, ze względu na ciebie daleko więcej jeszcze niż na siebie; bo kiedy ja sobie wbiję co w głowę to rzecz ta stać się musi za jakąkolwiekbądź cenę, choćby przyszło zburzyć świat cały nawet dla dostania jednego laskowego orzecha, którego w danej chwili bym zapragnął....
Gontran pod nieco wymuszonym uśmiechem ukrył trwogę, która go przejmowała gdy słuchał tych słów pana Polart.
— Nie ma potrzeby świat burzyć, kochany baronie, — odpowiedział, — bo i bez tego wszystko pójdzie po pańskiej myśli....
Pan de Polart pochwycił rękę Gontrana i uścisnął ją z wyrazem niezmiernej serdeczności, odpowiadając:
— Na honor, jestem tem zachwycony i pewien jestem, że pozostaniemy zawsze najlepszymi przyjaciółmi, co mi prawdziwie większą sprawia przyjemność, niżbym to panu wypowiedzieć umiał, bo niech mnie dyabli wezmą, mój kochany wicehrabio, ja cię kocham szalenie!...
— Tak, — pomyślał Gontran, — kochasz mnie jak myśliwiec kocha zwierzynę... jak wilk owcę... jak kania kocha skowronka.
W tej chwili czterej lokaje wnieśli uroczyście i ustawili na srebrnych fajerkach półmiski, z których rozchodziła się wonna para potraw wytwornych.
Restaurator kroczył za nimi pompatycznie.
— Do stołu, panowie, do stołu!... — zawołał pan Polart. — Dobre śniadanie ma to wspólnego z królem, że nigdy czekać nie powinno!....


XXVIII.
CIĄG DALSZY DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

Nie ma ani jednego z naszych czytelników, któryby z własnego nie wiedział doświadczenia, czem to jest takie kawalerskie śniadanie.
Nie jeden raz my już sami opisywaliśmy takie zgromadzenie wesołe do szaleństwa, w którem rozum niknie gdzieś w miarę wypróżniania flakonów i gdzie niemal zawsze biesiadnicy więcej się jeszcze upajają własnemi słowy niż winem.
Nie potrzebuj em zatem powtarzać tu tego, cośmy opowiedzieli już gdzieindziej.
Przeskoczymy więc jakieś cztery czy pięć godzin i powrócimy do opisanego powyżej salonu w chwili dopiero, w której skończonem już będzie śniadanie.
Butelki poprzewracane, porozlewane na obrusie likiery leżały tu obok półmisków z deserem obrabowanych do szczętu.
W pośród wszystkich tych resztek, stała czara pełna cygar.
Dym gęsty napełniał salon i z trudem zaledwie uchodził przez wpółotwarte okna.
Niektórzy z gości znajdowali się w tym błogostanie spowodowanym ucztą, który jest jednym ze stopni pijaństwa. Ci niby Chińscy palacze opium zagłębiali się w niemej jakiejś extazie rozparci w fotelach z cygarem w ustach i opuszczonemi rękoma, nie zdolni myśleć o niczem.
Inni, hałaśliwi, u których podniecenie winem rozwijało nad miarę prowansalską werwę, gadali, gadali bezustannie, nie troszcząc się o to czy ich kto słyszy, nie mając pretensyi do otrzymania odpowiedzi.
Szmer własnego głosu wydawał im się najmilszą muzyką, najweselszą zabawą.
Inni wreszcie, śpiewali to zwrotki erotycznych to znów pijackich piosnek.
Z pomiędzy wszystkich siedzących dokoła tego zbyt gościnnego stołu, dwóch ludzi tylko nie utraciło nic z swej krwi zimnej.
Był to baron Polart i Goutran de Presles.
Jeden i drugi oszczędzali się podczas całego ciągu trwania tej uczty.
Tylko że pan Polart przypatrywał się z pobłażliwym uśmiechem wybrykom swych przyjaciół, kiedy tymczasem Gontran, grając niezmiernie zręcznie komedyę, nie wiadomo w jakim celu jeszcze, udawał, że jest najwięcej z pomiędzy wszystkich pijany i Wyprawiał najhałaśliwsze sceny, aby tym sposobem zwrócić na siebie uwagę wszystkich.
Chwilami baron rzucał na niego ukradkiem nieufne spojrzenie i wzruszał niedostrzeżenie ramionami skoro jakiś dziwaczny wybryk młodego człowieka wzbudzi! wesołość ogólną.