Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/196

Ta strona została przepisana.

Gontran zajęty całkowicie swą rolą, nie spostrzegał się, że nad nim nadzór ciągły rozciągnął amfitryon.
— Panowie, — rzekł nagle ten ostatni, — pragnąłbym uczynić wam pewną propozycyę.
Hałas, rozmowy, śpiewy, wszystko to przerwało się natychmiast.
Baron ciągnął dalej.
— Czy nie uważacie panowie, że tracimy czas, który mógłby być lepiej użytym?...
Nikt nic nie odpowiedział.
Ogół niemal całego zebrania najkompletniej zadowolniony był z użycia czasu.... Zresztą na to, by sformułować jakąśkolwiek opinię, trzeba było zastanowić się a w tej chwili najtęższe nawet głowy nie były już zdolne do zastanowienia się nad czemkolwiekbądź!
— Ja proponowałbym partyjkę lansknechta, — prowadził dalej rzecz swoją pan Polart.
Słowa te sprawiły skutek iskierki, co pada na garść prochu.
Umysły ociążałe nadużyciem wina i trawieniem, ożywiły się nagle.
Blask wyrazisty zaświecił w oczach najbardziej sennych nawet.
Namiętność gry, na chwilę uśpiona, zbudziła się niebawem. Gracz nie umiałby na długo zapomnieć o kartach, tak samo jak libertyn nie umiałby się obyć bez łatwych miłostek.
— Tak... tak... — odpowiedziały wszystkie głosy z prawdziwie rozrzewniającą jednomyślnością, lansknecht!... lansknecht!...
— Wiedziałem z góry, że propozycya moja przypadnie panom do gustu... — odpowiedział baron z uśmiechem. — Zbyt znam was dobrze, abym mógł o Was zwątpić....
Mówiąc to, baron ujął za srebrny dzwonek, stojący obok jego nakrycia.
Sam restaurator pojawił się natychmiast.
Pan Polart wydał rozkaz by uprzątniono ze stołu i przyniesiono karty.
W przeciągu pięciu minut zniknął wszelki ślad śniadania. Zielone sukno zastąpiło obrus a na nim rozłożono ze dwadzieścia talij kart.
Nie zamierzamy bynajmniej opowiadać drobiazgowo całego przebiegu gry, która rozpoczęła się natychmiast.
Powiedzmy tyle tylko, że Gontran, którego pijaństwo zdawało się wzrastać z każdą chwilą i który nie był w stanie utrzymać kart w ręku, miał tego dnia szczęście i to nieodmiennie stałe i wygrał do sześciu tysięcy franków.
Grając i wygrywając tak nie mógł utrzymać się na nogach i ledwie trzymał się na nogach i z największą trudnością tylko, pozornie przynajmniej, odwracał karty; głowa chwiała mu się z jednego boku na drugi, spadała to w tył to na przód, powieki zapadały mu bezwładne, to znów mrugały ciągle podnosząc się w górę; wyrzucał machinalnie karty jedną po drugiej i trzeba było zawsze by go powstrzymywała galerya w chwili gdy los przechylał się na jego stronę, on bowiem nie spostrzegał tego nigdy. Po ostatniej wygranej, wzrastające wciąż odurzenie Gontrana doszło do przerażających rozmiarów... nogi gięty się pod nim i z trudem już niemałym podszedł do otomany, na którą się rzucił.
Ani pół minuty nie upłynęło jeszcze, kiedy spał już snem twardym, a co więcej, chrapał.
Partya tymczasem szła dalej.
Kiedy karty obeszły w koto i doszły do miejsca, które zajmował dotąd Gontran, gra się przerwała.
— Wicehrabio!... — poczęto wołać, — wicehrabio to na pana kolej....
Głuchy mruk był jedyną odpowiedzią Gontrana.
Jeden z graczy opuścił stół, podszedł do otomany i wstrząsnął za ramię śpiącego.
Gontran nie otworzył oczu, ale zacisnął pięści i mruk przybrał wyraz gniewu i groźby.
— Kochany wicehrabio, — przemówił młody człowiek, — przeszkadzam ci we własnym twym interesie.... Zbudź się pan... na ciebie teraz kolej.
Usta Gontrana na wpół się otwarły i wymówiły niemal całkiem wyraźnie te trzy wyrazy:
— Idź do dyabła!...
Ogólny wybuch śmiechu przyjął tę odpowiedź człowieka, w śnie swym niepokojonego.
Gracz jednak nie zrażał się niepowodzeniem pierwszej swe próby.
Pochylił się nad Gontranem i zbliżywszy usta do ucha śpiącego, krzyknął mu z całej siły płuc:
— No, wicehrabio, czyś pan nie słyszał?... Mówiłem panu, że teraz jesteś na ręce....
Na ten raz Gontran otworzył oczy.
— Do pioruna!... — wybąknął. — Czy mi nie dacie pokoju!...
— Ależ....
— Dobranoc!
— Więc pan nie grasz dalej?...
— Nie.... Dobranoc....
I Gontran się odwrócił.