Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/197

Ta strona została przepisana.

— Ten ma już dosyć!... — wołali dokoła gracze, — ależ spił się jak Bela.... Dajcie mu pokój, a my grajmy dalej....
— Jago miejsce było szczęśliwe, — ozwał się ktoś, — ja je biorę....
Partya przerwana na chwilę zaczęła się napowrót na dobre. Jeszcze czas jakiś grano.
Nadeszła wreszcie ta godzina nieokreślona, co nie jest już dniem a jednak jeszcze i nie nocą. Zmrok jakiś przezroczy począł osuwać się z nieba ku ziemi a wieczorny wietrzyk powiał chłodem po płaszczyźnie Prowancyi.
Nikt z graczy nie myślał korzystać z tego pięknego wieczora, by iść odetchnąć świeżą orzeźwiającą wonią tego morskiego wietrzyku, co nastaje wraz ze zmrokiem.
Pan Polart zadzwonił jak poprzednio na karty, tak teraz na podanie światła.
Kilku z młodzieży skorzystało z tej przerwy w grze, aby opuścić na kilka chwil salon.
Gontran uniósł się zawpół na otomanie, która mu służyła za łoże, przeciągnął się, ziewnął potężnie po kilkakroć a wreszcie, chwiejąc się, wstał na nogi.
Wstawszy wreszcie skierował się jakby machinalnie ku drzwiom, do których doszedł, zataczając się nieco po drodze.
— Wicehrabio, — przemówił doń ktoś, — a uważaj tam, żebyś nie spadł.
— Nie spadł! — odpowiedział Gontran z nerwową popędliwością człowieka pijanego, który nie chce, aby inni spostrzegli, że jest pijanym. — Słowo to uważam za obelgę.... Czekać będę pańskich sekundantów... i zapewniam, że jestem pewniejszym i przytomniejszym od pana!...
Wymawiając a raczej bełkocąc te słowa, przerywane mocną czkawką, wicehrabia de Presles otworzył drzwi, które silnie zatrzasnął za sobą.
Znalazłszy się w przedpokoju, pochwycił za pierwszy lepszy kapelusz, który miał pod ręką, wsadził go na głowę i zszedł ze schodów, trzymając się baryery i chwiejąc na nogach za każdym krokiem.
Restaurator widział go schodzącego, ukłonił mu się z uszanowaniem i w rodzaju »à parte« sformułował taką filozoficzną uwagę.
— Gdyby to jednak biedak w takim stanie szedł przez ulicę, powiedzianoby, że jest pijakiem... ale to pan wicehrabia de Presles i nikt nie ośmieli się nic powiedzieć.... Słowo daję, że świat ten nie grzeszy wielką sprawiedliwością!...
Gontran opuścił dom, w którym mieściła się restauracya i krokiem niepewnym wszedł w ulicę.
Przeszedłszy tak z jakie sto kroków, na które spotrzebowął do pięciu minut, doszedł do ulicy przecinającej drogę jego poprzecznie.
Zwrócił się na prawo i zaledwie minął zakręt, zdumiewająca zaszła w nim zmiana.
Krok jego odrazu stał się pewnym, śmiałym, pospiesznym, kolana nie uginały się już pod nim, nogi były silne i elastyczne.
Jednem słowem wszelkie symptomata pijaństwa ustąpiły zupełnie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różczki, a młody człowiek nie rad już ze zwykłego swego kroku, puścił się niezmiernie szybko naprzód.
Szedł zaś wprost ku hotelowi »Marynarki Kró-