Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/200

Ta strona została przepisana.

Jakaż to raczej groźba okropnej zemsty ukrywa w tych zagadkowych słowach?...
Fizyonomia pana Polart pozostawała pogodną a nawet uśmiechającą, kiedy tymczasem najokropniejsze męczarnie malowały się na wzburzonej twarzy Gontrana.
Baron przybliżył się do jednego z okien, które wychodziło na tylny dziedziniec.
Otworzył to okno.
Wychylił się w celu przekonania się, czy dziedziniec był pusty.
Łokciem wybił jedną z szyb tak, aby szczątki szkła stłuszonego wpadły do wnętrza salonu.
Następnie z całej siły płuc swych począł krzyczeć:
— Złodziej!... złodziej!... trzymajcie!... złodziej!...
Potem rzuciwszy się ku kominkowi pociągnął z całej siły za sznur dzwonka, nie przestając równocześnie ponawiać swych krzyków, które biegły od piętra do piętra jak huk katarakty.
— Panie baronie, — wyszeptał Gontran, który czuł literalnie jak go ogarnia szaleństwo, — panie baronie, co robisz?...
— Co robię? — odpowiedział pan Polart, — zdaje mi się, wicehrabio, że widzisz i rozumiesz to wybornie!... Co robię? Do licha! otwieram okno, wybijam szybę i krzyczę: złodziej!
I udzieliwszy Gontranowi tego wytłómaczenia, jak widzimy, wcale nie dostatecznego, baron rozpoczął na nowo krzyczeć z całych sił.
— Zlituj się pan nademną... — wybąknął nieszczęśliwy młody człowiek, przeświadczony, że pan Polart zamierza go wydać w ręce sprawiedliwości, — zlituj się pan nademną!... — powtarzał, osuwając się niemal na kolana, z rękoma złożonemi błagalnie, z oczyma pełnemi łez.
— Zkądże znów litość?... — spytał baron, — alboż pana należy żałować?... Doprawdy, nie domyślałem się tego ani trochę...
— Na miłość boską, — mówił wciąż Gontran, — na miłość boską nie gub mnie pan... Błagam cię na kolanach....
— Gubić pana! — zawołał pan Polart, śmiejąc się. — A któż u dyabła myśli pana gubić?... W samej rzeczy, kochany wicehrabio, zdaje mi się, że tracisz głowę!...
— Ależ w takim razie... w takim razie... cóż pan myślisz robić?...
— Rzecz nadzwyczaj poważną a zarazem niezmiernie zabawną; zdawało mi się, żem to już panu powiedział.... Brak mi czasu, żeby to panu szczegółowo opowiedzieć, ale sam pan zobaczysz.... Dalej, panie wicehrabio, podnieśże się i pozbądź tej miny pomięszanej. Nadchodzą już, słyszą i jeśli nie przybierzesz pan zwykłego swego spokoju, gotowi pomyśleć, Boża mi odpuść, żeś to pan złodziejem....
Zaledwie słów tych domówił pan Polart, kiedy drzwi przedpokoju a za nimi salonu otwarły się gwałtownie i ze dwadzieścia osób wbiegło do pokoju.
Była to służba hotelowa zwabiona krzykami barona.
— Co to, co to się stało? — spytało naraz dwadzieścia głosów — co się tu dzieje? co to takiego?....


XXX.
CIĄG DALSZY ROZWIĄZANIA DRUGIEGO POMYSŁU GONTRANA.

Na zmięszane te w jeden chaos pytania odpowiedział baron:
— To jest, moi panowie, że gdyby nie niespodziane przybycie pana de Presles, który okazał niezmierną odwagę tu przed chwilą w walce na pięści z zuchwałym opryszkiem, byłbym w tej chwili ofiarą złodziejstwa, popełnionego z włamaniem się i wtargnieniem....
Gontran słuchał nie bez zdumienia łatwego do pojęcia, tego tak nieoczekiwanego wytłómaczenia jego postępowania.
— Cóż się stało ze złodziejem? — spytał jeden z ciekawych.
— Wszedł przez okno i uciekł tąż samą drogą. Może jeszcze gdzie się ukrywa pośród zabudowań hotelowych. Proszę mieć mały dziedziniec na oku i niech natychmiast pójdzie kto po straż, żeby zarządziła poszukiwania i po komisarza policyi, który skonstatuje uszkodzenie mebla i spisze zeznanie pana wicehrabiego de Presles i moje....
Dwie czy trzy osoby wybiegły coprędzej z salonu z niezmiernym pośpiechem.
Reszta zamierzała zbliżyć się, aby się przypatrzeć dokładniej zrządzonej szkodzie i dowodom nieodpartym zbrodniczego zamachu.
Pan de Polart zatrzymał ich skinieniem.
— Niech każdy pozostanie gdzie stoi, najważniejsza rzecz, aby sprawiedliwość za swem przybyciem na miejsce zbrodni znalazła rzeczy w tym właśnie stanie, w jakim pozostawił je złoczyńca.
Życzenie wyrażone przez barona było rozsądnem. Nikt też nie miał zamiaru mu się sprzeciwiać, Gontran uspokojony nieco, ale przybity wszystkiemi kolejno po sobie następującemi emocyami, rzucił się na krzesło.
Po upływie niespełna kwadransa, posłyszano na bruku ulicy i na schodach odgłos kolb broni.
W tej samej chwili ukazał się w salonie komisarz policyi, przybrany w swą szarfę, w towarzystwie swego pisarza i honorowej eskorty, złożonej z kapra la i czterech piechurów.
Posłano przyzwać żandarmów, ale ponieważ ko-