Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/205

Ta strona została przepisana.

Po chwili pan Polart mówił dalej:
Widzisz przeto, kochany wicehrabio, że postępowanie moje dzisiejsze jest jak najściślej logicznem. Być bardzo może, że ta nieufność moja razi pana i boleśnie dotyka, już to jest pewne, że wszelkie uzasadnione podejrzenia dotykają nas zawsze boleśnie, ale i to pewne, że w głębi twego ducha musisz uwielbiać moją ostrożność i umiejętność zapobiegania niebezpieczeństwu.
Baron umilkł.
Gontran ze ściągniętemu brwiami i pochyloną głową, milczał.
— Nie odpowiadasz mi nic, wicehrabio, a zatem widocznie jesteś mego zdania... — podjął pan Polart po chwili. — Teraz, kochany panie, już jest późno... nie wydalam cię wprawdzie, ale ci życzę dobrej nocy.... Oczekiwać pana będę po południu. Nie zapomnijże przywieść mi wiadomego zaproszenia...
Wicehrabia skinął głową na znak potwierdzenia i zwrócił się ku drzwiom.
W chwili, gdy już je miał otworzyć, pan Polart go odwołał.
— A propos, — spytał go, — ile też pan dziś wygrałeś?...
— Pięć czy sześć tysięcy franków, jeśli się nie mylę.
— Zobaczmyż.
Gontran wypróżnił swe kieszenie i rozłożył na stole złoto i banknoty.
Baron zliczył.
— Sześć tysięcy dwieście franków, — rzekł!
Pieniądze te podzielił na dwie części. Z jednej strony położył pięć tysięcy, z drugiej pozostawił tylko tysiąc dwieście.
— Mój kochany Gontranie, — rzekł następnie wsuwając do swej sakiewki pięć tysięcy franków, a posuwając ku młodemu człowiekowi część mniejszą, — schowaj to a nie dziw się z tej małej nadwyżki, której dokonałem, moje prawa do niej są niezaprzeczone, bo jeśliś ty wygrywał, ja przysposabiałem karty....
Gontran zabrał tysiąc dwieście franków, nie wymówiwszy ani słowa i wyszedł.
Na ten raz już pan Polart nie uznał za stosowne odwołać go ponownie.


XXXII.
PROŚBA.

Przez ten czas, kiedy w Tulonie odbywały się tak smutne a tak skomplikowane fakta, inne całkiem różne, ale również ważnie dla biegu powieści, działy się w zamku Presles.
Czytelnik nie zapomniał prawdopodobnie, że Gontran, dążąc na zaprosiny barona do miasta, rozminął się był w drodze z kapitanem Labardès i Raulem de Simeuse.
Były kapitan i jego syn przybrany spieszyli do zamku a cel ich porannej wizyty był uroczysty, Marceli bowiem zamierzał prosić generała o rękę córki jego Blanki dla Raula.
To też, kiedy już faeton podjechał pod żelazne sztachety pałacowego dziedzińca, Raul pobladł ze wzruszenia.
Marceli spostrzegł ten jego niepokój i bladość.
— Odwagi, moje dziecko, — rzekł, — mam jak