Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/211

Ta strona została przepisana.

że miłość moja dla ciebie jest bez granic.... Musi to być jakiś motyw wyższy, jakiś powód święty, który cię znagla do żądania odemnie i co żądania tak usilnie, tak gorąco ofiary, która mnie zabija!.. Powiedz mi, co to za powód a przysięgam ci, że choćbym wiedziała, że mi przyjdzie umrzeć, stłumię w sobie tę miłość!...
Dyanna załamała ręce w rozpaczy.
— Więc nie odpowiadasz!... — zawołała Blanka. — Milczysz!... Nie możesz mi przeto nic powiedzieć?
— Nic... — wyszeptała pani Herbert głosem zagasłym.
— Ależ dla czego wreszcie!... dla czego?
— Nie badaj mnie?
— A zatem chcesz zachować milczenie?
— To konieczne.
— W takim razie czego się spodziewasz?
— Spodziewam się, że ustąpisz przed memi łzami, że nie zdołasz oprzeć się mojej boleści.
— Nie wiedząc nic?
— Tak, moje dziecko, nic nie wiedząc.
— Mylisz się Dyanno i twoja nadzieja jest niedorzeczną.... Tobie, która mi odmawiasz wszystkiego, ja równą odpłacę miarą.... Kocham Raula, a ponieważ ty nie dajesz mi dowodów na to, że on jest mnie niegodnym, kochać go będę zawsze.... Dzięki Bogu, nie jesteś matką moją i nie masz żadnych praw do mnie. Mam ojca... ojca dobrego, który nie skarżę mnie na cierpienie bez powodu.... Pójdę do ojca, powiem mu wszystko i zobaczymy co zwycięży: jego miłość dla mnie, czy twoja nienawić do Raula!... Żegnam cię, siostro.
I Blanka, zraniona do głębi niepojętą tajemniczością, którą pani Herbert otaczała swą prośbą okropną, oddaliła się nagle nie odwracając nawet głowy I na błagalne wołanie Dyanny.
Ta skoro pozostała sama, rzuciła się na darniową ławeczkę stojącą obok niej a usta jej wyszeptały:
— O! nieszczęśliwam ja kobieta!... nieszczęśliwa nad wszelką miarę!...
Z godzinę tak blizko siedziała na tem samem miejscu nieruchoma, milcząca w stanie całkowitego unicestwienia tak moralnego jak fizycznego.
Po upływie tego czasu podniosła się i zwolna, automatycznie jak lunatyczka zwróciła się ku zamkowi.
Była jak trup bladą, a wielkie jej oczy miały w sobie coś błędnego, przerażającego niemal.
Na szczęście park był pusty i Dyanna mogła dojść do zamku i dostać się do swego pokoju nie napotkawszy po drodze nikogo.
Przybywszy tam, weszła do oratoryum przytykającego do jej sypialni i ukląkłszy na klęczniku, płakała długo z głową ukrytą w dłoniach.
Modlitwa i łzy dodały nieco spokoju biednej kobiecie.
— Nie! — wyszeptała, — nie, to niemożliwe, Boże mój i Ty nie zechcesz karać mnie tak okrutnie za błąd, który nie jest moją winą... za zbrodnię, w której jam niewinną!...
Wyszła z modlitewni i zasunąwszy wewnętrzną u drzwi swej sypialni zasuwkę, tak aby, ją nikt nie mógł zejść, dodała:
— Gdybym ja jednak myliła się!... Gdyby to podobieństwo okropne było tylko po prostu grą mojej wyobraźni... Przypatrzmy się, przypatrzmy jeszcze...
I odejmując od łańcuszka swego zegarka, mikroskopijnych rozmiarów kluczyk, pocisnęła ukryty zameczek hebanowego mebla.
Szuflada się otwarła.
Twarz Dyanny pobladła jeszcze okropniej.

Koniec II tomu.

TOM TRZECI.
BLANCHE DE PRESLES[1]

I.
MEDALION

Twarz Dyanny popadła więcej jeszcze, podczas kiedy jej ręka zaciśnięta kurczowo wyjęła ze skryteczki biurka jakiś przedmiot niewielki, owinięty w poczwórną bibułkę.
Pani Herbert zwolna odwinęła tę bibułkę, z której ukazał się medalion, zawierający w wązkiej złotej ramce portret, malowany na słoniowej kości młodego jeszcze mężczyzny, wielkiej piękności.
Nie ma w słowniku ludzkim wyrazów na oddanie tego wrażenia, które na widok tego portretu odbiło się na jej twarzy.
Błędny wzrok skazanego na śmierć nie może wyrażać głębszej męczarni, kiedy spocznie na wiązaniu szubienicy, u którego niebawem zawisnąć ma jego głowa.
Znanym nam już jest ten portret, który na Dyannie czynił tak okropne wrażenie, widzieliśmy go już na piersiach Marcelego de Labardès podczas owej wieczerzy u Jerzego Herbert i wiemy, że w ową okropną noc 10-go maja 1830 r., po licznik Marceli, medalion ten pozostawił w zaciśniętej dłoni dziewczyny, którą uratował i zgubił zarazem.
Przy uszku tego medalionu był jeszcze kawałek zerwanej wstążeczki, na której był znać zawieszonym.
Dyanna przypatrywała się długo rysom szlachetnym i wyrazistym twarzy wymalowanej na kości słoniowej; śledziła uważnie każdą ich linię, tak jakby sobie była postawiła za zadanie odtworzyć je w swej pamięci.
Im dłużej trwał ten egzamin, tem bardziej ciemniała twarz młodej kobiety. Długie jej rzęsy spuszczały się coraz bardziej na oczy przysłonięte łzami.

Nakoniec opuściła medalion z cichym szeptem:

  1. Dodano przez wikiźródła