Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/225

Ta strona została przepisana.

— Taki to sam dobry sposób zakończenia życia! w wyższej pozycyi, jak wiele innych...
— Ty nas zabijesz, pomrzemy ze zmartwienia matka i ja!...
— Dajże mi pokój, ojcze! zmartwienie i zupa z kapusty, to człowieka tuczy!...
— Wszędzie postępujesz jak rabuś, jak bandyta!... Wypędzają cię zewsząd....
— Co do tego, wierzaj mi, tato, że nie moja w tem wina.
— To może moja?...
— Słowo daję, że nie będę przeczył! Trzeba mnie było puścić w świat z sześciu tysiącami franków rocznej renty... to było moje powołanie.
— Cóż z tobą będzie?
— Co się spodoba dyabłu.
— Nie mogę takiego próżniaka trzymać na karku i żywić.
— O, mnie tam znów o to nie chodzi tak bardzo, tato, jabym się tu u was zanudził na śmierć....
— Z czegóż więc żyć będziesz, nieszczęsne dziecko?
— Słowo honoru daję, że dotąd nie mam jeszcze żadnego stałego projektu....
— Poprzysięgnij mi, że się poprawisz, a postaram się nauczyć cię mego rzemiosła....
— Twego rzemiosła łatacza?... Otóż to mi wspaniała sposobność!... Dziękuję ci, tato... to nie w moim fachu! wstręt mi sprawiają wnętrza spodni!... wolę już inne jakieś dystyngowańsze zajęcie.
— Ale jakież?... jakie?... Powiedziałby kto, żeś już uczynił wybór.
— Cokolwiek!... Waham się między karyerami niezmiernie dobrego tonu; mogę być zbieraczem łepków od cygar... otwieraczem drzwiczek powozów, sprzedawaczem afiszów lub programów.... Co na to mówisz, papo?...
— Mówię, że jesteś łotrem, galernikiem i że cię wypędzam!...
— Dobre i to! Nie ma się co irytować, wędrujemy....
— Mówię, — ciągnął dalej krawiec z coraz więcej wybuchającą rozpaczą, — że daję na drogę moje przekleństwo!...
— A nie monetę! — odparł śmiejąc się Tymoleon-Achiles... — wiesz co papo, że jesteś sławnie wspaniałomyślny dzisiejszego wieczora.... Ale jeśli ci to sprawiało najmniejszy kłopot, dobrze robisz, że się tego pozbywasz... byłeś jeszcze gdzie tam, w starej pończosze nie zachował sobie na zapas więcej przekleństw....
Portyer doprowadzony już do wściekłości, pochwycił za wielkie nożyce, które mu służyły do cięcia sukna i rzucił się z niemi na syna.
Nieszczęsna Eudoksya rzuciła się między nich.
Młodzieniec nie cofnął się ani na włos.
— Idź precz!... idź precz!... — krzyczał ojciec, — precz mi z oczu, bo cię zabiję....
— A! do dyaska! widzę to dobrze. To też wynoszę się aby ci papo, oszczędzić przykrości sądu przysięgłych. Ale powiedzno, papo, czy wypadkiem nie masz przy sobie pięciu franków? Małe podarunki znamionują dobrych rodziców.
Portyer sięgnął do kieszeni... wyjął z niej pięciofrankówkę, którą rzucił synowi, powtarzając:
— Precz i niech cię nigdy nie oglądają moje oczy!
Tymoleon-Achiles pochwycił w lot pieniądz.
Wykręcił się na pięcie i zniknął, odpowiedziawszy tylko jeszcze:
— Dziękuję ci, papo i bądź spokojny. Obejdę ja świat dokoła i nie posłyszysz nigdy o mnie. Dobranoc wszystkim... moje ukłony gospodarzowi domu!
Jakkolwiek baron Polart jest przeznaczonym do odegrania roli niezmiernie ważnej w rozwiązaniu długiej opowieści, którą tu opisujemy, nie wolno nam rozszerzać się dłużej nad debiutem w życiu tego wielkiego człowieka, ciekawego okazu jednego z najlepiej udałych indywiduów licznej rodziny, której członków na nieszczęście spotykamy na każdym kroku w świecie.
Oznaczymy paru słowami przeto tylko główne etapy tego zręcznego łotra w jego awanturniczej karyerze.
Paryż w swych wnętrzach, gdzieś na spodzie, kryje niemałą liczbę takich wyrostków, co opuszczeni przez rodziny z powodu występków lub nieokiełznanych złych popędów, znajdą się w położeniu całkiem takiem jak Tymoleon-Achiles, w chwili gdy opuszczał izdebkę ojcowską z pięciu frankami w kieszeni.
Wszyscy prawie stacya za stacyą przechodzą tę fatalną drogę, która prowadzi wprost na galery przez rozmaite więzienia policyi poprawczej.
Większość ich w swej egzystencyi nędznej i zbrodniczej zarazem, wychodzi na zwykłych rzezimieszków i łotrów i zadaje sobie stokroć więcej trudu i kłopotu na to, by żyć w najostatniejszej nędzy niżby go im sprawiło życie pracy uczciwej, darzącej dostatkiem i swobodą.
Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, Tymoleon-Aohiles miał czynić jak oni i jak oni skończyć i nie wyjść nigdy z tych sfer nikczemnych, w które wchodził tak śmiało.
A jednak nie tak się stało.
Syn portyera z ulicy Vicille-du-Temple, obdarzony pięknością fizyczną, wielce realną acz dość pospolitą, miał oprócz tego spory zasób inteligencji i sprytu, może powiedzielibyśmy nawet geniuszu intrygi.
Przewlókłszy kilka miesięcy pośród złodziei i