Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/227

Ta strona została przepisana.

lej do moich życzeń. Pozostaje tylko kwestya pensyi... cóżby mi dawano?...
— Na początek sto dwadzieścia franków miesięcznie.
— Tymoleon-Achiles wyobraził sobie, że chyba otwiera się przed nim jeden z owych zaczarowanych pałaców »Tysiąca i jednej nocy«, w których geniusze i potwory gromadzą nieobliczone zbiory bogactw.
Sto dwadzieścia franków na miesiąc!
Cztery franki na dzień!...
Dla syna portyera była to mina Peruwiańska?
Jednakże acz miody, ale już doświadczony, Tymoleon-Achiles posiadał już wielki dar, dar mocno pożyteccny w życiu: nie okazywał się nigdy olśnionym.
— Rozważę to sobie lepiej jeszcze, — odparł tonem rozczarowania. — Ale nic mi pan nie powiedziałeś o kwestyi ubrania a pan wiesz, że mnie zależy na elegancyi!
— Od dnia wejścia w obowiązki, oddadzą do twej dyspozycji dwa kompletne garnitury, które możesz iść sobie sam wybrać do Palais Royal; kapelusz, bieliznę i obówie otrzymasz również; prócz tego będziesz miał mieszkanie darmo, co znaczy coś także. No nieprawdaż teraz już umowa stanęła?...
— Nie mówię nic, trzeba jednak pierwej wiedzieeć czy osoba, w imieniu której zawierasz pan tę umowę, zechce zaakceptować wszystko, co pan przyrzekasz.
— O to się nie kłopocz... — odpowiedział agent z uśmiechem.
— Jednakże....
— Osoba, w której imieniu traktuję, nie jest kim innym, jak tu obecnym twym sługą.
— Pan! to pan! — zawołał młodzieniec. — Ja som możnaby sądzić, że cię to dziwi!...
Tymoleon-Achiles w rzeczy samej poglądał na swego interlokutora wzrokiem wyrażającym niezmierne zdumienie.
Przyszły baron sądził, że jest ofiarą mistyfikacyi jakiegoś niewczesnego żartownisia i bez wątpienia miał wszelkie prawo dania temu wiary, aferzysta bowiem nie grzeszył bynajmniej okazałością pozoru, i ubiór jego więcej niż skromny i w stanie dość miernego zakonserwowania, wielce dalekim był od zwiastowania u tego, co go nosił, możności dotrzymania wszystkich dopiero co uczynionych przyrzeczeń.
Myśli te odbiły się widocznie jak najwyraźniej na twarzy młodzieńca i przyszły chlebodawca mógł je tam wyczytać na pierwszy rzut oka zaraz.
— Skoro pożyjesz cokolwiek w świecie, mój chłopcze, — powiedział on, — i skoro bywać będziesz w towarzystwach, dowiesz się, że chcąc sądzić ludzi z ich pozoru można się zawieść dziewięć razy na dziesięciu... Widzisz, żem źle ubrany i wnioskujesz z tego natychmiast, że sobie żartuję z ciebie od kwadransa.... To rozumowanie nie ma całkiem podstawy.... Czy ty sądzisz, że człowiek oszczędny kładzie na grzbiet najlepsze ubranie, gdy idzie do więzienia? Zresztą pierze nie stanowi ptaka. Mógłbym wymienić ci milionerów, których spotkawszy na ulicy, miałbyś ochotę dać im jałmużnę....
Tymoleon-Achiles spuścił głowę zmięszany.
Aferzysta podjął:
— Ale nie mówmy już o tem.... Przekonam cię, mnie źle ocenił.... Którego dnia ztąd wyjdziesz?...
— Pojutrze wieczorem kończy się mój tydzień.
— Ja kończę dziś już moją dwu tygodniówkę.... Tu jest mój adres, skoro opuścisz więzienie zgłoś się do mnie. Masz tu trzy luidory, które ci daję tytułem zaliczki na pierwszy miesiąc pensyi. Widzisz przecie, że mimo nieufności, którą ty masz do mnie, ja w tobie pokładam najzupełniejszą ufność.
Mówiąc to agent wsunął w rękę swego towarzysza tajemnicżo tak, aby tego nie spostrzegli inni więźniowie, trzy sztuki złota i bilet.

Tymoleon-Achiles Spojrzał na bilet i wyczytał na nich:

Jan Ludwik Bonnisens

Prawnik, były komornik.
Nabywa długi, awansuje fundusze na przyszli sukcesye,
redaguje akty wszelkiego rodzaju, udziela porad prawnych.
Codziennie od 10-ej do 5-ej godziny, ulica Saint-Honoré

nr. 280.

W kilka godzin po powyższej rozmowie Jan Ludwik Bonnisens wyszedł na wolność.
Na trzeci dzień Tymoleon-Àchiles, uwolniony z kolei, stawił się u agenta, który przyjął go z otwartemi rękoma i na poczekaniu poprowadził go do jednego z pierwszorzędnych magazynów krawieckich w Palais Royal, gdzie po raz pierwszy w życiu synowi portyera danem było puścić wodze ucywilizowanemu gustowi, który pociągał go ku jaskrawym ubiorom i krzyczącym krawatom.
Skoro młodzieniec przybranym został od stóp do głowy wedle formuł piwiarnianej elegancyi, kiedy się przejrzał w wielkiem lustrze i zobaczył w niem w granatowem swem ubraniu o złotych guzach; w zielonym krawacie, w kamizelce żółtej, w szkockich pantalonach w szeroką kratę i cienkich bucikach, uczuł dla swej własnej osoby głębokie uwielbienie i poważanie zarazem i rzeczywiście wyglądał na komiwojażera wystrojonego, który zamierza właśnie poprowadzić na kolacyjkę.
— No, teraz olśniewającym jesteś jak słońce! — przemówił doń pan Ludwik Bonnisens z całym przeświadczeniem, — i zdaje mi się, że mi przynosić będziesz zaszczyt.
Tymoleon-Achiles sądził to samo i zapewniam was, że w dobrej wierze.