Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/238

Ta strona została przepisana.

się ku zamkowi, którego ciemny fronton znaczyły tylko jeszcze trzy czy cztery tu i owdzie słabo oświecone okna.


VIII.
BLANKA.

Zaledwie wicehrabia i baron uszli z jakie paręset kroków, kiedy pan Polart zatrzymał się i chwytając rękę Gontrana, rzekł mu żywo:
— Patrzaj!
— Gdzie? — zawołał młody człowiek.
— Tam....
Pan Polart, wymawiając słowa wskazywał punkt w którym ścieżka, którą szli obaj, krzyżowała się z Soroką aleją kasztanową.
Natychmiast jednak niemal dodał:
— Teraz już za późno.... Czy nic nie widziałeś?
— Nic absolutnie.
— Szczególniejsza... żem się nie omylił....
Ciekawość młodego żbyła w najwyszym stopniu podrażnioną.
— Cóżeś pan widział, co wreszcie zdawało się panu widzieć?...— spytał.
— Jakąś postać białą i lekką, która przechodziła ot tą aleją, a która na odgłos naszych kroków zniknęła, jak prawdziwy ognik na moczarach, pośród gąszczu drzew.
— Postać kobiecą?
— Kobiecą.
— Mój kochany baronie, — odparł śmiejąc się Gontran, — czyżbyś pan wypadkiem nie był — zabobonnym?... Może wierzysz w pojawianie się duchów, wieszczek, białych dam?...
— Niej — odpowiedział pan Polart, — ale wierzę najmocniej w piękne kobiety, co nocą chodzą na miłosne schadzki....
I znowu stara krew szlachecka zakipiała na chwilę w znikczemniałych żyłach Gontrana.
— Czyś pan pomyślał o tem co mówisz? — zawołał. — Bądź ostrożnym, baronie!... W zamku są tylko dwie kobiety a te dwie kobiety to moje siostry!!...
— Ale któż ci mówi o siostrach, wicehrabio? — odpowiedział pan Polart niecierpliwie. — Nasze piękne prababki z czasów Regencyi ukazywały, się nagie bez wszelkiego skrupułu swoim lokajom pod pretekstem dość illuzorycznym, że lokaj to nie człowiek. Czyżby przypadkiem i dla pana garderobiana nie była kobietą?
— Masz pan słuszność i niepotrzebniem się urażał, wyznaję....
— Co, mówiąc nawiasem, zbyt często zdarza się panu.... Bądź co bądź wszakże, bądź pewnym, że w tej chwili jakaś garderobiana dąży na schadzkę miłosną z którymś lokajem lub ogrodnikiem.... Czy tu macie ładne subretki w zamku?...
— Dwie czy trzy są wcale ładne....
W parę minut później obaj panowie wchodzili na schody zamkowe, zkąd Gontran poprowadził swego gościa do apartamentu dlań przygotowanego.


∗             ∗

Pan Polart nie omylił się bynajmniej, kiedy, jak sądził, zobaczył białą postać, znikającą pod kopułą olbrzymich drzew kasztanowych.
My dowiemy się niebawem co to była za postać.
Zanim wszakże wytłómaczymy to całe zajście naszemu czytelnikowi, musimy w opowiadaniu naszem cofnąć się wstecz o godzin kilka.
Opuściliśmy Dyannę i Blankę, a właściwie Dyanna i Blanka opuściły nas w chwili, kiedy natychmiast niemal po obiedzie wyszły z salonu z generałem.
Zaraz po odprowadzeniu starca do jego pokoju, posadziły go z całą ostrożnością w szerokiem, wygodnym fotelu.
Pan de Presles siadłszy tu, zamknął zaraz oczy, opuścił, na piersi głowę, zasnął.
Ten sen tak nagły przejął Dyannę niezmierną obawą.
Pochyliła się, nasłuchując oddechu ojca.
Oddech ten był równy i spokojny zupełnie.
Pani Herbert podniosła się uspokojona.
Blanka, stojąca o kilka kroków nieruchomie, odwróciła nieco głowę jakby zakłopotana tem jak się jej zachować należy.
Od czasu wzruszającej setny, której byliśmy świadkami, Blanka, jak się zdało, utraciła dawne głębokie, bezgraniczne przywiązanie dla siostry, które. czyniło dawniej tak szczęśliwą Dyannę i które po zwalało jej niemal zapominać o niezasłużonemu a tak straszliwem nieszczęściu, ciążącem na jej życiu.
Nieprzeparta niechęć Dyanny dla Raula, niechęć która w oczach Blanki musiała wydawać się niewytłumaczoną i nieuzasadnioną zupełnie, usposabiała tak Blankę, że w pani Herbert nie widziała już najlepszej swej przyjaciółki ale osobę obojętną, gorzej, bo wrogą sobie, zaprzedającą szczęście tej, którą, jak mówiła kochała tak bardzo, poświęcając je bez wahania niedorzecznej swej antypatyi.
Dyanna spostrzegała dobrze, że serce Blanki od niej się oddala i doznawała na tę myśl męczarni odnawiającej się z każdą chwilą, którą pojmie każda matka.
— Mój Boże, — powtarzała sobie z rozpaczą, — przecież nie mogę odsłonić przed nią okropnej tajemnicy, która mnie zabija!... nigdy nie dowie się ohydnej prawdy!... Już mnie nie kocha... Boże mój! gdy-