Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/241

Ta strona została przepisana.

Pozostawszy samą, zgasiła świece, które zapaliła była pokojowa i rozpoczęła rozbierać się zwolna.
Ale myśl jej biegła wciąż przerwanym torem ku Ravlowi.
Jakaś niemoc słodka, moglibyśmy powiedzieć niemal rozkoszna, gdyby nie to, że mówimy tu o dziecku niepokalanie czystem, ogarnęła ją całą.
Po raz pierwszy i mimowiednie wrażenie, które nie było absolutnie bezcielesnem, przymieszało się do jej dziewiczej miłości.
Zdziwiona tą nieznaną sobie niemocą i nie starając się bynajmniej wyrwać z pod jej władzy, Blanka rzuciła się na fotel i przycisnęła obie ręce do serca, jakby pragnęła lepiej słyszeć gwałtowne jego bicie.
Grzebień wypadł jej z głowy.
Długie jedwabne warkocze jasnych jej włosów, wspaniały dyadem zbyt ciężki dla jej płonącej głowy, opadły falą na białe ramiona.
Jedyny ubiór, który pozostawiła sobie, batystowa koszula, zgnieciona drżącą ręką odkrywała podnoszące się łono, zda się wykute z kanaryjskiego marmuru.
Głowa młodej dziewczyny oparła się o poręcz fotelu, powieki drgały na wilgotnych źrenicach, usta jej tak czerwone jak dojrzała wiśnia odkrywały wilgotne i olśniewające swą białością zęby i zdały się rozchylać do pocałunku, którego nigdy nie dawały i nie otrzymywały nigdy jeszcze.
Przez godzinę blizko Blanka nie broniła, się temu wrażeniu, pełnemu niepokoju, ale i dziwnego jakiegoś zarazem uroku.
Nakoniec wstała z swego siedzenia, a że zdało jej się, że ją sen poczyna nachodzić, weszła do swej sypialni i przystąpiła do łóżka.
Ale powietrze tego pokoju wydało jej się dławiące ciężkie.
Blanka miała gorączkę i przypisywała powietrzu ten ogień, który płynął w jej żyłach.
Otwarła tu okno, jak to już była uczyniła przed godziną w buduarze.
Księżyc wzniósł się tymczasem już wysoko i tarczę swą ukazywał ponad szczytami najwyższych drzew starego parku.
Świerszcze zamilkły.
Śpiewak nocy, słowik, ścichnął zmęczony.
Łodzie rybackie gdzieś już wypłynęły na szerokie morze i wietrzyk nie przynosił urywanych dźwięków piosnek prowansalskich.
— Dziwnie mi duszno... tak mi coś pierś dławi, przyciska, — myślała młoda dziewczyna. — Tak mnie coś boli i pali... oddycha się ogniem w tym pokoju... Świeże powietrze by mnie orzeźwiło, nikogo nie mogę spotkać, wszędzie pusto, park jest zamknięty. Nie potrzebuję obawiać się żadnego niebezpieczeństwa.... Zejdźmy....
I uśmiechając się na myśl swej niewinnej eskapady, Blanka niedbale okręciła sobie ciężkiemi warkoczami głowę. Owinęła się w peniuar biały, a potem bez światła, po cichu, lekkim krokiem jak wiarołomna kobieta, co biegnie w uścik kochanka, opuściła pokój, przeszła kurytarze, potem szereg obszernych sal dolnych i wyszła małemi bocznemi drzwiczkami, które pozostawiła otwarte za sobą.
Jedenasta wybiła na zegarze zamkowym przed kilku minutami właśnie.


IX.
SPOTKANIE NOCNE.

Przed młodą dziewczyną rozciągały się trawniki, skąpane w bladem świetle księżycowem, spływającem szeroką z niebios strugą.
Sklepienia zieleni, czarne w tej chwili, rozwierały się niby puszcze olbrzymich jaskini. Tu i owdzie słaby, błękitnawy promień, co się przedarł przez liście, ukazywał niby w dekoracyi teatralnej głębie uciekających w dal alei.
Kilka posągów, stojących na piedestałach granitowych w tem sinawem półświetle, wydawało się jak nieruchome jakieś widma.
Przez kilka sekund Blanka wahała się, niepewna czy ma odważnie puścić się w tę ciemność tak pustą, czy też zawrócić do swego pokoju.
Serce bilo jej z niezwykłą gwałtownością.
— Nie, ja się nie boję! — mówiła sobie, — a zresztą czegóż mogłabym się obawiać?
Najkompletniej przekonana własnem junactwem, przebiegła trawnik i weszła spiesznym krokiem w kasztanową aleję.
Raz się już dostawszy pod łuki nieprzebite, zwolniła kroku, odetchnęła z roskoszą, świeżem, chłodnem powietrzem, wonią, które noc wywabiała z kielichów kwiatów, z traw, z kory drzew olbrzymich. W koło niej połyskały świętojańskie robaczki pod źdźbłami trawy i poruszały się zwolna, migocąc jak drogie kamienie zbudzone do życia.
Blanka postanowiła dotrzeć w nocnej swej przechadzce do placyku o kamiennym stole, a następnie wrócić dopiero. Doszła do miejsca, gdzie kasztanowa aleja krzyżowała się z drożyną, prowadzącą do szaletu.
Przechodziła właśnie ten kawałek odkrytego miejsca, kiedy jej oczy nagle dostrzegły w dali na tej ścieżynie dwa cygara świecące pośród ciemności, niby dwie gwiazdy spadłe ze sklepienia niebios.
W tej samej chwili zdało jej się, że posłyszała dźwięk głosów.
Przelękniona uskoczyła w bok aż w kłąb gęstych bzów, w pośród zarośli których się ukryła.
Światełka cygar i głosy zbliżały się. Bianka