Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/256

Ta strona została przepisana.

się, popełnić rzecz tak obojętną.... Nie, doprawdy wstydzę się własnej słabości!...

(Po chwili milczenia, energicznie.)

A więc nie!... precz z nizką hipokryzą wobec samego siebie!... miejmy przynajmniej odwagę podłości! To, co zamierzam uczynić jest nikczemne!... Ze wszystkich win mego życia ta jest najgodniejsza potępienia i najbardziej hańbiąca!... Wprowadzać w dom mego ojca sądy!... zmuszać jego, starego szlachcica, umysł niegdyś taki dzielny, duszę wielką, serce zawsze szlachetne, aby odpowiadał jak obwiniony na podstępne pytania sędziego!... znaglać go, żeby odsłaniał przed oczyma wszystkich osłabienie inteligencji, która niegdyś świeciła takim blaskiem!... słuchać na moje żądanie orzeczenia, że nie zdolnym jest już zachować nadal ten majątek, którego zawsze używał na szlachetne tylko cele!... wydziedziczyć go, obedrzeć za życia i widzieć, jak w chwili przytomnej umrze z rozpaczy i wstydu!... Nie... nie... to nie czyn obojętny!... To ohydna zbrodnia i cofam się przed nią, na prawdę, cofam!...

(Zgnębiony.)

Zresztą gdybym posłuchał, nie byłbym ocalony!... nikczemnik, który mną owładnął i który zgnieść mię może w swej dłoni, odsłonił przedemną prawdziwe swe zamysły, jakkolwiek próbował wycofać się, zbyt daleko się zapędziwszy, ja czytam jasno w głębi jego pętackich myśli.... Jego cel, jego cel jedyny, wszakże mi to sam powiedział, to wydarcie memu ojcu wszelkich praw jego i władzy nad Blanką! Pewien tego jestem, że w chwili, gdy kuratela zostanie ustanowioną, nędznik przyjdzie do mnie jeszcze więcej niż kiedykolwiek grożący i zawoła: żądam ręki twej siostry... oddaj mi ją, albo cię paszlę na galery!...

(Z ironią i gniewem.)

Rękę mojej siostry!... rękę Blanki de Presles, temu człowiekowi! temu awanturnikowi!... przyodzianemu w skradzione nazwisko i zapożyczony tytuł!... połączenie między tym rozbójnikiem i najznakomitszą z rodzin Prowancyi!... Nie!... rzeczywiście ten mniemany baron Polart jest szalonym, jeżeli może przyprzypuszczać, że ja na to przystanę. A! to prawda, z pewnością żem wart bardzo mało... to prawda, że zeszedłem bardzo nizko!... ale spaść aż tam!... wykupić się za cenę tak nikczemną!... Nie!... nie!... nigdy!... nigdy!...

(Po chwili milczenia, stanowczo.)

Co bądź się stanie, ja odmówię!... stawię czoło groźbom mego prześladowcy!... Nie będę mu posłusznym!...

(Nowa przechadzka wielkimi krokami po pokoju. Stanowczość w wyrazie twarzy Gontrana zaciera się potrosze ustępując miejsca zupełnemu zgnębieniu. Wicehrabia pada na krzesło i ukrywa twarz w dłoniach.)

Ale co zrobić, mój Boże!... co począć?... jak ujść przed straszliwem urzeczywistnieniem gróźb jego?... jak uniknąć tej publicznej i rozgłośnej hańby, którą na mnie wtłaczają?... zanim upłyną trzy dni, piorun ten spadnie na mą głowę!... Brutalne żandarmskie żołdactwo najdzie zamek!... wszystkie wejścia do parku będą strzeżone!... szukać będą wszędzie!... Gdybym opuścił te strony, gdybym uciekł, rysopis rozeszlą wszędy... przywloką mię jak zbiegłego galernika, ścigać będą jak dzikie zwierzę... i wynajdą, pochwycą... przyprowadzą... potem, więzienie... sąd przysięgłych... wyrok!... O! raczej umrzeć... w głowie mi się mąci... nie mogę zebrać myśli! szał mię ogarniał... Co zrobić, żeby już nie myśleć?...

(Wstaje, zbliża się szybko do kominka i dzwoni z niezmierną gwałtownością. W tej samej niemal chwili okazuje nią lokaj.)
JAN.

Jaśnie pan dzwonił?...

GONTRAN.

Tak.

JAN.

Czego jaśnie pan żąda?

GONTRAN.

Przynieś mi... likierów....

JAN.

Jakich likierów mam przynieść Jaśnie Panie?

GONTRAN.

Rumu... ratafii... wódki... wszystko mi jedno... cobądź znajdziesz.

JAN.

Natychmiast Jaśnie Panie... (na stronie, wychodząc.) Czyżby mój pan chciałby zalewać robaka na samotnika?... No, no i to gotów zrobić, słowo daję!...

GONTRAN sam zrozpaczony.

Przynajmniej upiwszy się, człowiek zapomina....

JAN, wracając z tacą pełną butelek.

Proszę Jaśnie Pana, oto rum, ratafia, starka.... Uważałem, że potrzeba dołączyć jeszcze butelkę curaçao i kilka gatunków innych likierów.

GONTRAN.

To dobrze.... Postaw to gdzie....

JAN.

Jaśnie Pan niepotrzebuje nic więcej?...

GONTRAN.

Nic.... Idź... i niepowracaj już dziś wieczór do mego pokoju.

JAN, na stronie, odchodząc.

Jeszcze się to zamknie na ośm spustów... Oj ci panowie!... gdyby tak jaki biedak, sługa, pozwolił sobie czego podobnego, wyleciałby z pewnością za drzwi, choć niema co mówić, że mieliby racyę.... Porządny pijak nie powinien pić jak w towarzystwie!...

GONTRAN, sam.

Zabierajmyż się!...