Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/257

Ta strona została przepisana.
(Odkorkowuje butelką i rumem i pije kilka kieliszków, jeden za drugim.)

Zdaje mi się, że dosyć.... Albo mylę się bardzo, - albo za pięć minut powinienem być pijany i spać twardym snem ducha i ciała....

(Rzuca się na łóżko z twarzy wciśniętą w poduszki i usiłuje nie myśleć. Nagle tylko i częste drgania dowodzą, że nie zasnuł. Opływa godzina. Noc już nadeszła, Gontran się zrywa.)

Pomyliłem się, doza była niedostateczna... nie mogę się upić.... Muszę pić jeszcze....

(Wstaje. Zapala świece w jednym z kandelabrów ustawionych na kominku. Następnie napełnia kieliszek dwa razy.)

Nie!... Tak to idzie za powoli!...

(Podnosi butelkę i przykłada szyjkę do ust, przechyla głowę w tył i wypija długimi haustami. Butelka wypada mu z ręki pada na dywan a reszta płynu wylewa się.)

A! na ten raz spodziewam się... na ten raz zdaje mi się, że doza była dostateczną.

(Głosem przerywanym i zmienionym do niepoznania.)

Zdaje mi się... że... będę... spał....

(Stawia kilka chwiejnych kroków. Twarz jego staje się purpurową tak jakby fala krwi napływała mu do głowy z serca. Podnosi rękę do czoła i wydaje głuchy okrzyk. Oczy mu się zaćmiewają. Nogi się plączą, daremnie stara się odzyskać równowagę, upada na wpół, podnosi się, chwyta się za biurko, pad bezprzytomny i ciężarem swoim rozbija biurko.)

∗             ∗
(Cała noc przeszła. Dzień nadszedł. Godzina siódma rano. Promienie wschodzącego słońca oświecają nieład pokoju. Świece dogasają w świecznikach jedna po drugiej. Gontran nie poruszył się od wczorajszego wieczora; jest coś trupiego w tej i nieruchomości. Sinawa bladość zastąpiła poprzednią purpurę na jego czole i policzkach. Szeroki czarny krąg, rzekłbyś zakreślimy węglem, rysuje się dokoła ócz jego zamkniętych. Rozmaite przedmioty zawarte w szufladach strzaskanego biurka okrywają dywan dokoła niego w nieopisanym chaosie.)
GONTRAN, otwierając na wpół oczy.

Gdzie ja jestem?... Co to się działo? Jestem cały jak zbity.... Głowa mi płonie....

(Podnosi się na wpół na łokciu i pogląda do koła nieprzytomnie na otaczające go przedmioty.)

A! przypominam sobie.... Wczoraj chciałem uciec przed memi myślami.... Chciałem, bodaj na godzinę, i wygnać wspomnienia... chciałem zasnąć... piłem.... Ten i sen ciężki, ten sen podobny do śmierci, ten sen bez marzeń, ja go szukałem i znalazłem.... Przez jednę noc nie cierpiałem.... Nie, bądź co bądź, upicie się to rzecz dobra....

(Zastanawiając się.)

Ale jakimże Sposobem budzę się na dywanie... pośród tego nieładu, którego niepamiętani przyczyny?...

(Po namyśle.)

Tak... to to... to to zpewnością. Odgaduję teraz: wziąłem butelkę z rumem... wypróżniłem ją prawie jednym haustem i naszło mię upojenie jak uderzenie gromu.... Wtedy co zdołały dosięgnąć zaciśnięte me dłonie, to pochwyciły jak ręce topielca, który chwyta się każdej gałęzi.... Żałuję, żem rozbił to biurko, ale cez wątpienia, jaki zręczny stolarz będzie umiał naprawić tę szkodę.

(Podnosi się z trudem.)

Przedewszystkiem starać się będę zatrzeć ślady tego, co się tu działo tej nocy.... Nie trzeba, ażeby ktokolwiek mógł odgadnąć te ohydne sceny pokryjomego pijaństwa... Niestety, niezawodnie dowiedzą się aż nadto prędko o tem, cobym rad ukryć za cenę życia własnego.

(Gontran podnosi biureczko, które przecież nie może się utrzymać i rozsypuje ponownie. W tym drugim upadku odkrywa się tajemna szuflada wysłana aksamitem, w której znajduje się naszyjnik brylantowy wielkiej wartości, pęk banknotów i koperta zapieczętowana trzema pieczęciami.)

Co to jest?

(Ze zdziwieniem.)

Tajemna szufladka, której się nie domyśliwałem, o której istnieniu może nawet matka moja nie wiedziała.... Zobaczmyż.

(Wyjmuje szufladkę i przypatruje się temu co zawiera.)

Brylanty!... i to brylanty, jak mi się zdaje wspaniałe!... banknoty po tysiąc franków!... jest ich dziesięć... list zapieczętowany trzema herbowemi pieczęciami.... Wszystko to jest tajemnicze, jak czwarty akt melodramatu.

(Czytając napis na liście.)
»Spalić nieotwierając po mojej śmierci.«

Kto też mógł pisać grobowe te słowa?

(Przypatrzywszy się pismu uważnie.)

To pismo przypomina mi rękę mojej matki... ale wszystkie pisma kobiece są do siebie podobne.... Mamże być posłuszny temu rozkazowi z za grobu?... Wola umarłych, jak mówią, jest święta.... Zresztą co mnie obchodzi to, co zawiera ta koperta?... Brylanty i pieniądze tysiąc razy więcej we mnie budzą zajęcia, jak ten list pośmiertny.... Stanowczo, spalę go....

(Zbliża się do świecznika, w którym płonie jeszcze jedna dogasająca świeca. Zbliża do jej płomienia róg koperty, ale papier gruby okopcą się, zwęgla i nie zajmuje płomieniem.)

Nie dojdę nigdy do końca tym sposobem... złamię pieczęcie i zapalę, ale nie będę czytał papierów, włożonych do koperty....

(Łamie pieczęcie i woła ze zdziwieniem.)

Druga koperta!... Pismo Dyanny, a w miejsce adresu te słowa: »List powierzony mojej matce, aby go wręczyła sama panu Jerzemu Herbert.« Przypatrzmyż się pieczęci.... Nietknięta!... Nie, doprawdy, to dziwne!...

(Po chwili zastanowienia.)

Jest w tem wszystkiem tajemnica, która wydaje mi się nierozwikłaną!... Dla czego matka, podjąwszy się wręczyć list ten narzeczonemu czy mężowi Dyanny, zamknęła go trzema pieczęciami z wyraźnym rozkazem, spalenie nie otwarłszy po jej śmierci. Nie