Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/260

Ta strona została przepisana.

— A! spodziewam się!... On jest tak dobry, tak szlachetny, taki pełen otwartości i poświęcenia dla swych przyjaciół!...
— Co za zapał! — wymówił, śmiejąc się Contran.
— Zapał szczery, zapewniam cię.
— I Raul de Simense należy do liczby twych przyjaciół?
Blanka przez chwilę stała zaczerwieniona jak nawpół dojrzała wiśnia. To dziecko, które w swej miłości czerpało potrzebną siłę do walki z Dyanną, walki energicznej a stanowczej, dziecko, którego nic nie mogło ugiąć ani złamać, nie umiało odpowiedzieć Gontranowi bez widocznego pomięszania:
— Ależ tak, bezwątpienia, pan de Simense należy do moich przyjaciół... dla czegóż miałoby być inaczej?.... To dzielny młodzieniec ten pan Raul i zapewniam cię, że nasz ojciec lubi go bardzo....
Dziewczęta, strzeżcie się wzruszenia, które was ogarnia, kiedy posłyszycie wymówione głośno jakieś imię, które wy szepczecie sobie same często.
Strzeżcie się rumieńca, który was zdradza.
Strzeżcie się westchnienia, które was wydaje.
Zdaje wam się, że tajemnica wasza ukrytą jest dobrze w najgłębszej tajni waszego serduszka, a przez ten czas, kiedy wy nad nią czuwacie, nad nią z całych sił waszej czujności i zapału, ona już uleciała mimo waszej woli i każdy naokół was zna ją i komentuje.
Pomięszanie Blanki było promieniem światła dla Gontrana.
— A! a! — pomyślał, — jak się zdaje wiatr miłosny. No proszę, nie spodziewałem się! Zresztą to prawdopodobnie niewinne jakieś dzieciństwo i gdyby się okazało nieodzownem odwrócić ten wiatr, z pewnością nie potrzebowałbym zbyt wielkiego trudu.
Potem ozwał się głośno:
— Uznaję moją winę i postaram się o naprawienie jej jutro zaraz. Pojadę jutro odwiedzić Marcelego Labardès i Raula i jeśli zechcesz tylko, mogę ich przywieść z sobą na obiad.
— Ol mój bracie, — zawołała żywo Blanka, z pewnym rodzajem przerażenia, — o! mój bracie, nie czyń tego.
— Nie trzeba przywozić tych panów? — spytał Gontran zdziwiony niezmiernie, — sądzę, że nie dobrze zrozumiałem chyba.
— Nie, nie trzeba.
— A z jakiego powodu, czy z czyjego powodu?
— Z powodu Dyanny, — odpowiedziała młoda dziewczyna pod wpływem pierwszego wrażenia.
— Co to ma znaczyć? Czyżby Dyanna miała być nieprzyjaciółką twoich przyjaciół?
— Ona nienawidzi pana de Simense.
— Czyś tego pewną?
— Niestety aż nazbyt pewną!... i więcej jeszcze... Dyanna, która tak mnie kochała.... Dyanna, która miała dla mnie serce siostry i matki zarazem.... Dyanna teraz odbiera mi swe uczucie.
Gontran dziwił się, zdumiewał coraz więcej.
— Ależ to niepodobna! — zawołał, myśląc o okropnej tajemnicy, której się dowiedział, — tak, to niepodobna!... — powtórzył.
— A jednak to smutna prawda.
— Dla czegóżby Dyanna miała cię przestać kochać?...
— Z jego powodu, — wyszeptała Blanka, spuszczając głowę i rumieniąc się ponownie.
— Jeśli chcesz, abym cię zrozumiał, nie mów tak tajemniczo. Jego powiadasz. Przypuszczam, że ten on ma jakieś imię.
— Pana Raula.
— Rozumiem cokolwiek lepiej, ale jeszcze nie zupełnie, jednakże....
Blanka pociągnięta jakąś mimowolną i nieusprawiedliwioną chęcią zwierzeń, zarzuciła na szyję wicehrabiego ręce i ukrywszy twarz na jego piersi, wyszeptała:
— Mój bracie, mój kochany Gontranie, ty mnie kochasz, jestem tego pewną... Będę mieć zaufanie do ciebie... nic przed tobą nie ukryję... Ty mnie poprzesz... ty mnie będziesz bronił... ty się mną będziesz opiekował....
Gontran mimowolnie poczuł się do łez wzruszonym.
Ta nienawiść, której przyzywał, nie tylko nie nadchodziła, ale oddalała się odeń coraz więcej.
Jak tu nienawidzieć to dziecko, takie urocze i tak serdeczne?... Czy to jej wina, że urodzenie było wynikiem nieszczęścia i zbrodni?
Blanka poczęła pobieżną opowieść niektórych nam już znanych faktów, wyznała mu głęboką a niewinną swą miłość dla Raula i opowiedziała o nieubłaganym nienawistnym oporze, który stawiała Dyanna tej miłości.