Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/261

Ta strona została przepisana.

Zakończyła zaś tym okrzykiem.
— Nie, nie mogę w to uwierzyć, aby ojca naszego rozum miał odbiedz na zawsze, jak ty sam to utrzymywałeś przed godziną... gdyby jednak to nie — naprawione nieszczęście miało dotknąć nas wszystkich, wtedy ty, mój bracie, zostałbyś głową naszej rodziny... Ty wówczas miałbyś litość nad. biedną Blanką i nie stanąłbyś po stronie Dyanny, nie połączyłbyś się z nią, aby mnie przywieść do rozpaczy.... Wszakże mi to przyrzekasz... nieprawdaż, Gontranie?
Wicehrabia, podczas opowiadania Blanki miał czas zabezpieczyć się przeciw samemu sobie i przeciw niespodziankom tego mimowolnego wzruszenia, które go ogarnęło.
Rozumiał, do jakiego stopnia byłoby nieostrożnem krępować się jakąśkolwiek obietnicą nieopatrzną, której później nie chciałby może lub nie mógł dotrzymać.
— Moje kochane dziecko, — odpowiedział, — masz słuszność licząc na to, że cię kocham i szczerze martwi mnie twój smutek... Ale cóż mogę ci po wiedzieć, jakąż wolno mi dać ci nadzieję?... Gdybym rzeczywiście miał zostać głową rodziny, miałbym do spełnienia w tym charakterze obowiązki, a nie wiem jeszcze, czego obowiązki te wymagałyby po mnie i czy dałyby się pogodzić ze spełnieniem twych życzeń.
Blanka puściła rękę brata, którą trzymała dotąd w swoich i cofnęła się zasmucona i milcząca.
— Co ci jest? — spytał ją Gontran.
— O! widzę dobrze, że i ty opuszczasz mnie, mój bracie....
— Mylisz się. Tylko, że widzisz, rzeczy, o których mi mówiłaś, zbyt są poważne, aby podobna było wiązać się lekkomyślnie wobec ciebie jakiemś przyrzeczeniem....
— Niech i tak bidzie, — odpowiedziała dziewczyna z tym błyskiem stanowczości, który już nieraz zdarzyło nam się w niej spostrzedz... — niech i tak będzie!... liczyć więc będę tylko na siebie samą... a chociaż jestem słabą, wiem, że w tym razie mieć będę dość siły!
I wyrzekłszy te słowa, opuściła salon z miną obrażonej monarchini.
— Dziwne dziecko!... — powiedział sobie Gontran sam pozostawszy, — jakaż niespodziana godność w jej zachowaniu!.»..jaka stanowczość błysnęła w tych oczach błękitnych i tak słodkich!... A więc tak, wolę ją widzieć taką, niż błagającą i ufną jak przed chwilą... To pewna, że jej wybaczam, iż jest niewinną współuczestniczką tej niezmiernej krzywdy, której dopuszczono się na mnie, tego nikczemnego wydzierstwa, którego chcą mnie uczynić ofiarą!... to pewna, że nie uczynię jej nic złego, jeśli to będzie możliwem tylko... ale któż mi dowiedzie, że nie nadejdzie dzień, w którym znaglonym będę poświęcić ją ku uprawnionej obronie własnej?... Kto mi dowiedzie, że biedne dziecko nie zostanie zasypanem gruzami budowy, której nie lękało się wznieść śmiałe i zbrodnicze szaleństwo na swoją korzyść a moją szkodę?... Jeśli tak stać się musi, przynajmniej nie będzie mogła mnie obwiniać, żem ją łudził fałszywem udawaniem braterskiej serdeczności i nieszczeremi obietnicami po to, by ją zdradzić następnie!...
Tak sformułowawszy swe uwagi, Gontran począł łamać sobie głowę nad tajemniczemi powodami, które czyniły z Dyanny zażartego wroga i przeciwnika