Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/263

Ta strona została przepisana.

„Niema takiego węża, ni takiego potwora,
Któregoby sztuka nie zdołała przyozdobić!...“

Dyanna nie mogła powstrzymać niecierpliwego ruchu.
— Te przypomnienia klasyczne wydają ci się zbyteczne, jak uważana, odsyłam je więc napowrót do kurzu przeszłości i bibliotek, a powracam do żywej teraźniejszości.... Ale bo mogłabyś zrozumieć, że bez lekkiego a usprawiedliwionego wahania nie przystępuje się do trudnej spowiedzi....
Po chwilce milczenia Gontran podjął dalej:
— Wówczas, kiedy to żądałem od twej uprzejmości zaproszenia dla pana de Polart, nie powiedziałem ci całkowitej prawdy w kwestyi mego stosunku z czcigodnym tym jegomością....
— Byłam tego pewną!...
— To czyni zaszczyt twej domyślności.... A natem między baronem a mną jest coś innego, jak prosty dług karciany....
— Domyślałam się tego.
— I miałaś najzupełniejszą słuszność, kochana moja siostro!...
— Ale cóż jest wreszcie, zobaczmy?
— Rewers....
— Któryś ty sfałszował?
— Nie zupełnie.... Rewers, o który chodzi, był prostym przekazem na jednego z bankierów tulońskich....
— A więc?...
— A więc, mój Boże, cóż chcesz?... człowiek nie jest doskonałością!.. Przekaz brzmiał na skromniutką sumkę pięciuset franków.... Zapomocą podskrobania i małego dodatku, zamieniłem tę sumę na inną, sto kroć większą.... Inaczej mówiąc, owe pięćset franków, stały się pięćdziesięciu tysiącami.
— Nieszczęśliwy!... ależ to fałszerstwo!
— A tak, — odpowiedział Gontran z spokojem, — w samej rzeczy tak nie inaczej nazywają panowie sędziowie ten rodzaj pracy kaligraficznej.
— I ty to zrobiłeś, ty, Gontranie! — zawołał Dyanna z bolesnem uniesieniem, — ty popełniłeś z zimną krwią i bez wahania taką nikczemność, taką podłość!...
— Połóżże tamę twemu oburzeniu, kochana moja siostro, — odparł Gontran, nie tracąc ani na chwilę drwiącej swej pewności, — poskrom swój gniew cnotliwy i pomnij na tę ewangieliczną maksymę: Niechaj ten, który jest, bez grzechu, pierwszy ciśnie kamieniem.
Dyannna popatrzyła na Gontrana przerażonym wzrokiem.
— Co chcesz przez to powiedzieć?... — wyszeptała.
— Co chcę powiedzieć? dowiesz się niebawem; na teraz chodzi tylko o mnie samego. Ciągnę dalej opowieść smutnej mojej odysei. Wiadomy przekaz na skutek okoliczności, w których szczegóły nie zdaje mi się potrzebnem wchodzić, znajduje się w rękach barona de Polart.
— I czy on wie, że przekaz ten jest dziełem fałszerza?...
— To mi cię podoba, czy wie! Ależ dla tego właśnie, że wie, rzecz jest tak groźną!... Gdyby nie to, ani bym pytał o to.
— I on odmawia oddania ci go?
— Oczywiście.
— Cóż chce z nim zrobić?
— O! naiwne pytanie! Co chce z nim zrobić? Chce mi go sprzedać i to jeszcze jak można najdrożej!
— Za ileż?
— Cokolwiek drożej niż jest wart, drobnostka!... ni mniej ni więcej tylko pięćdziesiąt tysięcy talarów.
— Pięćdziesiąt tysięcy talarów! — powtórzyła pani Herbert, nie mogąca uwierzyć w rzeczywistość posłyszanej sprawy.
— Tak, tyle, cyfra jest okrągła, a sumka przyjemna do podjęcia, zwłaszcza też dla kogoś, który w zamian nic nie dał. A! baron to człowiek bardzo zręczny i zapewniam cię, że zna się wybornie na interesach!...
— A gdybyś nie zapłacił?
Gontran wyjął z kieszeni mały tomik o brzegach różnokolorowych, szukał w nim przez chwilę, potem odpowiedział:
— Odpowiedź moja na twoje pytanie zapisana jest w kodeksie karnym... posłuchaj, nie długie to, a zajmujące. §. 3. artykuł 147.:
»Karani będą ciężkiemi robotowi wszyscy ci, którzy dopuścili się fałszerstwa dokumentów prywatnych lub publicznych, albo papierów handlowych lub bankowych przez podrobienie lub zmianę tekstu lub podpisu, etc
— A zatem pan baron Polart zamierza posłać mię na galery, utrzymuje, że to będzie niezmiernie wygodnie dla mnie, jako sąsiada Tulonu. Tak, kochana Dyanno, oto co zamierza zrobić zemną, jeśli bym nie zapłacił, ale bądź spokojna, ja zapłacę.
— Zapłacisz nieszczęsny!... i czemże?
— Poprostu pieniędzmi.
— Zkądże ich weźmiesz?
— Otóż pytanie, które mi sprawia prawdziwą przyjemność, pozwala mi ono przystąpić prost do najbardziej zajmującej części naszej rozmowy. Pieniądze, o które chodzi, będą w mojej kieszeni, gdzie ich wprawdzie dotąd niema, ale gdzieby być winne i dokąd je ściągnąć potrafię.
Dyanna patrzyła na brata z trwogą i zadawala sobie pytanie, czy nie naszedł go jaki nagły napad szaleństwa.
— Alboż nie przypominasz, sobie, — rzekła mu, — że twoją część macierzyńskiej schedy przetrwoni-