Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/265

Ta strona została przepisana.

powolnym i głuchym, — czy to co mi mówisz, jest istotnie wyrazem twej myśli?... Czy rzeczywiście po wziąłeś ten zamiar, który tu rozwinąłeś teraz przedemną?
— Zabawne pytanie! Tak, z pewnością, powziąłem ten zamiar!...
— I liczyłeś na mnie, że ci dopomogę w urzeczywistnieniu go!
— Liczyłem na pewno na ciebie, kochana Dyanno i liczę jeszcze a mam powód liczyć.
— Gontranie.
— Co, moja siostro?
— Pytałeś mnie przed chwilę, co sądzę o twoim projekcie.... Dobrze więc, powiem ci, a równocześnie powiem ci, co myślę o tobie samym!... Ten projekt, do którego miałeś bezczelność żądać po mnie pomocy, jest godnym człowieka, który nigdy przed żadną nie cofnął się podłością, przed żadnym występkiem, przed takim nawet, który należy do sądów przysięgłych!... Oddawna już miałam dla ciebie pogardę, mój bracie, dziś wypieram się ciebie uroczyście, dziś cię nienawidzę! Czyńże odtąd co chcesz tylko! stań się czem możesz!... Wszystko byłabym ci wybaczyła... wszystko, prócz moralnego ojcobójstwa, które mi proponujesz.... Jesteś nikczemnikiem i twoje miejsce na: galerach.
Tym słowom Dyanny towarzyszył gest najwyższej pogardy. Odwróciła się od Gontrana i postąpiła parę kroków, by się oddalić.
Zaciśnięte usta Gontrana niestraciły ani na chwilę uśmiechu, twarz jego pozostała spokojną najzupełniej.... Błysk nienawiści tylko w spojrzeniu zdradzał to, co się działo w jego duszy.
Pozwolił Dyannie oddalić się, niezrobiwszy nic dla jej zatrzymania; ale gdy jeszcze była w obrębie głosu, wymówił donośnie te słowa:
— Masz słuszność, moja siostro i moje miejsce jest na galerach... ale jeśli tam pójdę, muszę pierwej się pomścić... Nie mnie jednego tutaj domaga się sąd przysięgłych!...
Dyanna zachwiała się, jakby ją ugodzono w serce. Zdawało się z początku, że chce iść dalej, potom mimowolnie zwolniła kroku, wreszcie zatrzymała, się, odwróciła głowę i spojrzała po za siebie.
Wzrok Gontrana utkwiony w nią, miał wyraz piekielnego tryumfu.
— I cóż! i cóż... powracasz? Sądziłem, że spiorunowany twoją pogardą, starty w proch twoją nienawiścią. winienbym tylko zniknąć z powierzchni ziemi wogóle, a z zamku w szczególności. Czyż bym się pomylił, moja siostro?...
Dyanna powróciła rzeczywiście, stanęła o kilka kroków od Gontrana i przebijała go na wskroś swem spojrzeniem ostrem, jak rozpalone żelazo, które zdawało się chcieć go przejrzeć do głębi.
— Gontranie, — rzekła, — żądam wytlómaczenia.
Wicehrabia przybrał minę szyderczego zdziwienia.
— Wytłómaczenia? — powtórzył, — ty kochana Dyanna?... i z jakiegoż to powodu, wielki Boże?...
— Z powodu słów, które wyrzekłeś.
Przez chwilę wicehrabia zdawał się namyślać.
— Wymówiłem kilka słów w ciągu ostatnich pięciu minut, — dodał następnie z pozorem najzupełniejszej dobroduszności. — Nie umiałbym odgadnąć, o które z tych słów w szczególności ci chodzi.
— Czy nie mówiłeś z zemście?... Czyś nie powiedział, że sąd przysięgłych domaga się nie tylko ciebie?
— Niezawodnie, powiedziałem to i nie myślę bynajmniej zaprzeczać.
— A więc wytłómacz się!... tego żądam!
— Czy uważasz, że nie dość jasnem było moje wyrażenie?...
— Chcę wiedzieć, jaka nowa nikczemność, jakie potworne oszczerstwo ukrywają tajemnicze twe słowa.
Nowa nikczemność?.... potworne oszczerstwo!. wielkie to słowa i ciężkie oskarżenia, moja siostro! — westchnął Gontran, który napawał się męczarnią Dyanny, jak się napawa tygrys ostatniemi drganiami ofiary, którą ma pochłonąć. — Obchodzisz się zemną gorzej, niżby się obszedł sędzia śledczy z oskarżonym, a wszystko to z powodu niewinnego żartu.
— Żartu!... — powtórzyła pani Herbert, która zaledwie mogła utrzymać się na nogach, — żartu!
— A tak, mój Boże!... nic innego. Zastanówże się cokolwiek, kochana Dyanno! Czyż, zdrowy rozum nie wykazuje, że w tym frazesie, który tuk zwrócił twoją uwagę, należy dopatrywać się tylko strony komicznej przesady? Któżby tutaj, mój Boże, w tym zamku, przybytku wszystkich cnót rodzinnych, mógł mieć coś do czynienia ze sprawiedliwością? Przecież niezawodnie nie zacny mój ojciec, honor wcielony, wcielona prawość rycerska!... Nie ty, najlepsza ze wszystkich córek, najdoskonalsza z sióstr, najwzorowsza z żon! toć nie Blanka, to dziecko. Nakoniec, przecie nie Jerzy, którego tu tylko nawiasem wspominam i którego przecież o nic podejrzywać nie można!... Widzisz więc dobrze, że mam prawo nie pojmować, o co ci chodzi i dla czego czynisz mi takie zarzuty.
Dyanna słuchała z głową schyloną i oczyma utkwionemi w pęki stokrotek, u nóg jej rosnących.
Gontran mówił tak swobodnie, tak naturalnie, tonem tak prostym i tak pełnym przeświadczenia, że pani Herbert na chwilę dala się wywieść w pole tej komedyi, którą odegrał z pierwszorzędnem mistrzowstwem.
Już poczynała wierzyć, że zaniepokoiła się bezpotrzebnie i acz dotkliwym był ból, który jej zadały