Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/271

Ta strona została przepisana.

— Ja odpowiadam za wszystko. Stan zdziecinnienia, w którym znajduje się generał, stan, który graniczy z obłąkaniem i szaleństwem, o którem mówi prawo, jest tak widocznym, tak nie zaprzeczonym, tak jasnym jak słońce. Ani na chwilę nie mogę przypuścić, ażeby prokurator królewski, sędzia trybunału pierwszej instancyi i lekarz, przeznaczeni do wybadania pańskiego ojca, mogli porozumieć się i wszyscy trzej działać przeciw panu, a wydać wyrok przychylny dla generała, z podeptaniem prawdy i wbraw głosowi sumienia. Tak, z pewnością, pewien jestem powodzenia, ale byłbym go jeszcze pewniejszym, gdyby podanie o kuratelę nie było zrobione w pańskiem wyłącznie imieniu i gdyby na przykład starsza siostra pańska stanęła po twojej stronie.... Ale wiem dobrze, że ze wszystkich rzeczy niepodobnych, ta bez zaprzeczenia jest najniepodobniejszą... To też nie mówię panu nawet o tem.
— No, a cóż powiedziałbyś kochany baronie, gdybym tę rzecz niepodobną osiągnął?
— Powiedziałbym... powiedziałbym.... Ale pan jej nie osiągniesz.
— Mylisz się pan.
— Cóż znowu.
— Przezwyciężyłem wszystkie trudności i moja siostra Dyanna podpisze jutro wraz zemną podanie.
— Co? słowo honoru?
— Słowo honoru.
— A więc, szczerze mówiąc, niepodobna mi temu uwierzyć.... Jakimże sposobem wziąłeś się pan do tego?
— Użyłem w tym celu, kochany baronie, tej wymowy dobitnej a logicznej, którą niebo raczyło obdarzyć twojego sługę.
— Gadaj pan to innym! Gadaj komu chcesz, ale nie takiemu staremu wróblowi jak ja. Jesteś bardzo wymownym i bardzo rozumnym, kochany wicehrabio, nie myślę temu przeczyć bynajmniej, ale za naszych czasów wymowa i rozum nie robią już cudów. Musisz posiadać wobec twojej siostry jakiś szczególny sposób mnie nie wiadomy, jakiś talizman w rodzaju tego, który ja posiadam i który ciebie czyni tak uległym wobec mnie. Nie zadaję pytań, ale pewien jestem, że w moich przypuszczeniach nie jestem zbyt dalekim od prawdy.
— Cóż więc przypuszczasz pan? — że odkryłeś naprzykład jakiś drobiazg małżeński, jakiś bilecik miłosny zabłąkany, jakieś delikatne uszkodzenie kontraktu małżeńskiego, dzięki któremu władasz pan obecnie sercem siostry.
— Panie baronie! — zawołał Gontran.
— Cóż u licha kochany wicehrabio, czy chciał — byś się znowu obrażać?... Miejże też choć cokolwiek mniej czułe ucho! Zresztą mało mię obchodzą sposoby, jakimi się posłużyłeś do osiągnięcia rezultatu, o którym mię zawiadamiasz, skoro sam ten rezultat jest cudowny.... A teraz co zamierzasz robić?
— Przybyłem naumyślnie do Tulonu, aby zasięgnąć pańskiej rady.
— Względem czego?
— Względem formy, jaką należy nadać prośbie o kuratelę.
— Pierwszy lepszy prawnik powie to panu lepiej odomnie.... Wyjdziemy razem i każemy zredagować akt wiadomy któremu notaryuszowi.
Pan Polart zachwycony perspektywą, ukazującą mu w niedalekiej przyszłości, możność otrzymania znacznej sumy, a może coś więcej, wziął za rękawiczki i kapelusz i zeszedł z wicehrabią.
Znaleźli łatwo to czego szukali i kiedy Gontran powracał do zamku de Presles miał w kieszeni długi papier stemplowy zapisany nieczytelnem pismem, w którym wicehrabia i jego siostra przedłożywszy w stylu prawniczym liczne fakta notorycznej nieudolności i częste napady obłędu, przypisywane generałowi hrabiemu de Presles, domagali się od władzy sądowej, ażeby na miejscu stwierdziła rzeczywistość tych faktów, zważywszy, że stan słabości starca nie dozwalał mu stawić się osobiście w sali posiedzeń sądu.
Nazajutrz Dyanna podpisywała ten akt płacząc, ale nie śmiała nawet próbować nowego oporu, którego bezskuteczności była aż nadto pewną.
Stan starca nie zmieniał się bynajmniej i zdawał się przyrzekać wicehrabiemu zwycięztwo łatwe i nie zaprzeczone.


∗             ∗

Opuśćmy kilka dni i powróćmy do zamku Presles.
Było już około drugiej popołudniu. Niebo ciężkie, chmurne, zapowiadające burzę ciężyło ponad ziemią, ziejącą żarem.
Kwiaty, które trawiło pragnienie, pochylały się na łodygach zamierające. Liście i krzewy więdły.
Ptaki nawet zdenerwowane prawdopodobnie skwarem, ciężkiem i parnem powietrzem, siedziały milczące nieruchome, skulone na gałązkach wielkich drzew, których nieporuszał najmniejszy powiew wiatru.
Zgodnie z nieodmiennym zwyczajem każdodziennym, Dyanna siedząca w bibliotece obok uśpionego ojca nie myślała nawet podjąć haftu, co jej spadł pod nogi, a piękne jej królewskie ręce spoczywały nieruchomie na kolanach.
Głowa skłoniła się na piersi, smutna; w spojrzeniu widniał smutek niezmierny, a długie i częste westchnienia podnosiły jej pierś marmurową, której czarowne kontury, podobne do linij posągów ateńskich z pod napół przeźroczej tkaniny białego muślinu widniały.
W obszernym salonie dolnym, Blanka była zupełnie samą, przybrana w różową sukienkę, której