Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/273

Ta strona została przepisana.

— A jednak oskarżają go, pani, — zawołał Raul, — i oskarżenie jest nielitościwem.
— Ale pytam raz jeszcze, jakież to oskarżenie?... Musi ono być okropnem w samej rzeczy, skoro pana przeraża. A! panie Raulu, gdybyś znał mego ojca, jak ja go znam, byłbyś spokojnym!... Widzisz pan przecie, że ja się nie lękam! Zobaczmyź, co to zarzucają memu ojcu?
— Zarzucają mu, że utracił rozum i pamięć, zarzucają mu, że popadł w obłąkanie.
Blanka rzuciła się oburzona.
— To nieprawda! Nie, to nieprawda! — zawołała następnie. — Ale gdyby nawet tak było, obłąkanie jest nieszczęściem, a nie zbrodnią przecież.
— To też nie chodzi tu o uzyskanie potępiającego wyroku na generała!...
— O cóż zatem?
— O wzięcie go w kuratelę.
Wzrok Blanki dowodził jasno, że to słowo było całkiem dla niej nie zrozumiale.
Raul wytłómaczył jej to w krótkich słowach.
— Tak, — rzekł kończąc, — że jeżeli sąd ustanowi kuratelę, a wedle wszelkiego prawdopobieństwa i ustanowi on ją, nieszczęśliwy ojciec pani, odarty z swej władzy, z praw swych, z swego majątku, stanie się całkiem obcym w własnym swym domu.... Sąd uzna go niezdolnym do zawiadywania własnemi sprawami, tem bardziej zatem nie będzie mógł mieć wpływu żadnego na to, co dotyczy jego dzieci. Wzięcie w kuratelę ojca pani, jest zarazem ciosem dla naszej ostatniej nadziei... Jesteśmy zgubieni! nie odwołalnie zgubieni wraz z nim!...
— A! — wyszeptała Blanka, a łzy jej popłynęły strumieniem, — to okropne! I to potworne żąda — nie wyszło od Gontrana?
— Tak, od Gontrana.
— Ale jakiż nikczemny interes popycha go do tego?...
— Nie odgaduje pani? Gontran w nienasyconej swej chciwości spodziewa się zostać panem tego majątku, którego pożąda, a który wydzierają ojcu pani.
— A ja, córka tego, którego wyzuwają, nie mogę wystąpić przeciw tej nikczemności?...
— Niestety!... pani nie możesz nic, pani jesteś dzieckiem.
— Ale zupełnie inaczej rzecz się ma z moją siostrą, nieprawdaż? Ona może zaprotestować, ona może odeprzeć wszystkiemi siłami swego oburzenia to śledztwo ohydne i świętokradzkie, które naprowadził brat nikczemnik?
Raul schylił smutnie głowę.
— Pan umilkłeś! — zawołała Blanka. — Raulu, dla czego milczysz?...
— Nielicz Pani na siostrę, — wyszepnął de Simeuse.
— O! ja wiem, że ona jest nieprzyjaciółką pana i że tak samo stała się moją odkąd... odkąd się kochamy.... Ale nienawiść jej dla nas nie dosięga przecie ojca i pewną jestem, że Dyanna bronić będzie szlachetnego starca.
Po raz drugi odpowiedział Raul:
— Nielicz pani na siostrę.
Blanka popatrzała wprost w oczy temu, co to mówił.
— Cóż więc pan wiesz? — rzekła... — Bo to nie może być, abyś pan bez powodu oskarżał siostrą moją o nikczemność, w którą niesposób uwierzyć rozumowi....
Raul zawahał się.
Blanka zawołała:
— Nie widzisz pan, że czekam? Nie widzisz, że muszę dowiedzieć się prawdy, jaką nie bądźby była?...
— Masz pani słuszność! — rzekł wówczas pan de Simeuse, bo i po cóż milczeć? To co chciałbym ukryć przed panią, czy i tak nie dowiedziałabyś się za chwilę?...
— A zatem?...
— A zatem, to haniebne podanie, to wezwanie, którego nie mogli nie usłuchać urzędnicy jest podpisane nie przez samego Gontrana.
— A któż je z nim podpisał?...
— Siostra pani.
— A! to niepodobieństwo!... Oszukano cię. Raulu!.. Powtarzam ci, że to niepodobieństwo!...
Pan de Simeuse spuścił głowę i milczał.
Blanka ciągnęła dalej:
— Nie uwierzę, chyba że sam to widziałeś, czyś pan widział?
Raul odpowiedział:
— Widziałem....
Twarz Blanki zmieniła się nagle; napadł ją nagle śmiech nerwowy, przerażający, okropny, śmiech podobny do straszliwego śmiechu obłąkania, który cichnął zwolna, aż przeszedł w długie łkanie.
— Dyanna podpisała, — wymówiła następnie cicho, — Dyanna domaga się cierniowej korony na siwe, zhańbione włosy naszego ojca?... Serce mi pęka!... Chciałabym umrzeć!... Dyanna to zrobiła!... O! mój Boże!... Niechajby teraz już przyszedł kto, Raulu, powiedzieć mi, żeś ty popełnił zbrodnię... uwierzyłabym... tak, uwierzyłabym, skoro Dynnana to zrobiła.
Przez chwil kilka zupełna ogarnęła ją bezwładność.
Usiadła z głową schyloną na piersi; łzy spadały jedna po drugiej jak krople ulewnego deszczu po jej twarzy.
Ale wiemy już, że w głębi tej łagodnej natury i tego kochającego serca, leżał niespożyty zasób istotnej energii.
To też nie długo trzeba było czekać na reakcyę.