Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/274

Ta strona została przepisana.

Blanka podniosła się. Łzy jej przestały płynąć nagle, a w ich miejsce zaświeciły ponure blaski.
— A! — zawołała głosem, w którym brzmiały gniew i oburzenie, — Dyanna to zrobiła! Dyanna podpisała! A przecież w chwili, w której sądownicy przybywają przez nią zawezwani po to, żeby wykreślić starca z księgi żyjących, bo to, co mu grozi, jest czemś gorszem jeszcze od śmierci, w tej chwili Dyanna przy nim odgrywa komedyę podłą i nikczemną, niezmiernej czułości i miłości bez granic!... Na tem czole pochylonem kładzie pocałunek Judasza! strzeże go niby, dogląda... szpieguje go!... kto patrzy, myślałby, że to przywiązana córka czuwa nad ojcem uwielbionym... to szpieg, co śledzi i biegnie denuncyoawać sędziemu wszystko co podpatrzył! O! mój ojcze, oby Bóg dozwolił, żeby twój rozum uśpiony zbudził się wczas jeszcze na sprawiedliwe pokaranie takiej nikczemności! Jeżeli przebudzenie to nastąpi za późno, lepiej, by nie przychodziło nigdy!
Tętent koni i turkot powozu, zwrócił na siebie uwagę Raula od strony dziedzińca.
Zbliżył się do jednego z okien, wychodzących na ten dziedziniec i rzekł z łatwem do zrozumienia pomięszaniem:
— Już są, już przyjechali!
— Kto? — spytała Blanka.
— Ci, których smutną wizytę zwiastowałem pani przed chwilą.
— Sąd, nieprawdaż?
— Tak, — odpowiedział Raul.
Blanka zkolei zbliżyła się do okna.
Z powozu przyzwoitego, należącego do prokuratora, wysiadały w tej chwili cztery osoby.
Gontran, stojący na schodach, przyjmował przybyłych i dwom z pomiędzy nich okazywał grzeczność uniżoną.
Piąty, przybyły konno, zsiadał z konia w chwili, gdy stangret prokuratora zwracał powóz ku stajniom i wozowniom zamkowym.
Tym piątym gościem był Marceli de Labardès.
— Panno Blanko, — wymówił półgłosem młodzieniec, — za parę chwil oni tu wejdą do salonu.... Na co zamierzasz się pani zdecydować?...
— Ja idę do ojca, — odpowiedziała stanowczo dziewczyna; — idę, powiedzieć mu; Siły i odwagi!... i mam nadzieję, że Bóg dozwoli, by mię zrozumiał. Idę zerwać maskę hipokryzyi, która od tak dawna kryje twarz siostry mojej!... idę zerwać ją i zdeptać nogami!...
I Blanka wyszła z salonu.


XVIII.
ZMARTWYCHPOWSTANIE.

Rano tego samego dnia, ważne interesa wzywały Marcelego de Labardès do Tulonu.
Raul ofiarował się mu towarzyszyć i obadwaj puścili się konno w tę drogę. Około drugiej popołudniu, ponieważ interesa Marcelego były załatwione, kapitan i syn jego przybrany, udali się napowrót w drogę ku willi, jadąc wolno na wierzchowcach, zmęczonych tym upałem duszącym, o którym już wspomnieliśmy.
W chwili, gdy jeźdźcy opuszczali mury miasta, powóz prokuratora królewskiego zwolna toczył się tą samą drogą.
Jakkolwiek kareta ciągniona była małym truchtem, że jednak Marceli i Raul jechali jeszcze wolniej, więc zostali dopędzeni i już mieli zostać wyminięci, kiedy głowa wysunęła się z okna i głos jakiś zawołał:
— Prawdziwie, kochany baronie, jakie to szczęście dla mnie, że cię tu spotykam, skoro już nigdy nie mogę widzieć cię u siebie!...
Był to głos prokuratora królewskiego, serdecznego niemal przyjaciela Marcelego. Stosunek obu panów datował się zresztą z bardzo odległej już epoki morderstwa nieszczęśliwego barona Antyda de Labardès, w ową okropną noc 10-go maja 1830.
Marceli podjechał do drzwiczek karety tak, aby módz uścisnąć rękę urzędnika. Po kilkuminutowej nic nieznaczącej rozmowie, rzekł wreszcie:
— Jakąż szczególniejszą chwilę wybrałeś sobie do przejażdżki za miasto! Powietrze jest takie duszne i jeżeli się nie mylę, nie zadługo będziemy mieć burzę.
— Miałbyś słuszność dziwić się, gdyby tu chodziło ospacer, — odpowiedział prokurator, — ale tak nie jest....
— A więc jedziesz w charakterze urzędowym?
— Tak.
— Czy wolno zapytać, dokąd jedziesz?
— Owszem.... Ci panowie i ja udajemy się do zamku Presles.
Marceli zadrżał.
Pierwszą myślą jego było, że Gontran prawdopodobnie popełnił czyn jakiś, domagający się wkroczenia sądów.
Ta myśl była zresztą tak naturalną, że Blanka sama nawet nie mogła się od niej obronić.
— Obowiązek, który nas powołuje do zamku Presles, należy do rzędu najprzykrzejszych... — ciągnął prokurator królewski.
Pana de Labardès ostatnie te słowa umocniły bardziej jeszcze w przypuszczeniu, że to chodzi o Gontrana.