Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/290

Ta strona została przepisana.

Starzec przerwał sobie po to, by otworzyć jedną z szuflad ogromnego kwadratowego stołu, który zajmował środek biblioteki.
Wyjął z niej jakieś papiery.
— Masz tu pan, — rzekł, podając te papiery Marcelemu, — metrykę Blanki, tu akt zejścia biednej jej matki.... Zajmij się pan ogłoszeniem wymagalnych zapowiedzi i niechaj one ogłoszone zostaną od jutra zaraz; zajmij się pan również kościołem i postaraj o dyspensę.
— Będzie to zrobione, panie hrabio....
— Zechcesz pan również, nieprawda? podjąć się widzenia z moim notaryuszem i pomówienia z nim o intercyzie. Zechcesz ułożyć, jak uznasz za właściwe kwestyę materyalną ze strony przybranego twego syna.... Co do Blanki, rzecz to całkiem prosta. Posiada ona w tej chwili na czysto pięćkroć sto tysięcy franków, będących przypadającą na nią częścią macierzystej sukcesyi.... ja zaś prócz tego, zapewniam jej na moim majątku milion.... Kaź pan według tych danych zredagować intercyzę.
— Pozwól, panie hrabio, abym i ja powiedział z kolei co zamierzam zrobić dla Raula.
— A to po co?
— Ależ zdaje mi się,...
Generał przerwał Marcelemu, kładąc mu rękę na ramieniu.
— Powtarzam ci, — rzekł. — po co?... Wiem, co wart jesteś... znam szlachetność twego serca. Z góry przystąję i uznaję wszystko, co rozporządzisz pod tym względem. A teraz, mój przyjacielu, jedź.... Rad jestem z twej obecności, ale spieszno mi wiedzieć, że się już zajmujesz urzeczywistnieniem moich życzeń.... Starość jest niecierpliwą.. — dodał generał z uśmiechem, — niecierpliwą, jak wiek dziecinny... a wiesz przecie, że mnie posądzają o zdziecinnienie.... Zobaczymy się jutro, nieprawdaż? — Tak, panie hrabio.
— A więc do jutra, mój przyjacielu.
Ostatnie słowa zawierały formalne pożegnanie.
Marceli tak je też zrozumiał a jednak nie ruszył się, by odejść.
Zachowanie jego okazywało dziwny ambaras, niezdecydowanie niewytłómaczone niemal w jego wieku i pozycyi.
— Panie hrabio... — wymówił z wahaniem, — zanim opuszczę zamek... chciałbym,...
— Co takiego?
— Pomówić z panem.
— Któż panu broni?... alboż nie jestem zawsze gotów cię słuchać? Ale zkądże to wzruszenie?... zkąd ton niepokój?... Boże mój, przerażasz mnie pan!...
— Nie, panie hrabio, ale powstrzymuje mnie pewna obawa... waham się mimowolnie... czuję się pomięszanym....
— Obawa....
— Tak.
— Jakaż to?
— Obawa, że mogę niedyskrecyą słów moich odnowić rany, źle zabliźnione może, bolesnych dla pana wspomnień... — wyszeptał. — Wieloma ranami krwawi się i moje serce, wiele mam w życiu wspomnień opłakanych.
— Wytłómacz się, kochany panie, co chcesz powiedzieć?
— Chciałbym przypomnieć panu datę, wymienioną przez niego przed kilku godzinami zaledwie....
— Datę? — powtórzył generał i zadrżał.
— Datę nocy 10 go maja 1830 roku...
Pan de Presles rzucił się w fotelu, jakby go niespodziewane jakieś dotknęło wrażenie; twarz jego w tej chwili wyrażała nieopisaną męczarnię.
Natychmiast jednak wszakże odzyskał panowanie nad sobą i nadludzkim niemal wysiłkiem przybrawszy pozór spokoju, odpowiedział:
— Rzeczywiście, przypominam sobie, żem wspomniał tę datę, była to data nocy pełnej zgrozy, ohydy i rozpaczy.
— Dla pana, panie hrabio?
— Dla mnie, jak dla tych wszystkich, co patrzyli na spełnienie się najpotworniejszej, najniesłychańszej ze wszystkich zbroni.
— Zbrodnia więc miała świadków? — zawołał Marceli osłupiały.
— Alboż pan nie wiesz, że w noc 10-go maja 1830 roku, wila hrabiego Salbert, gdzie zebrał się cały kwiat arystokracyi prowansalskiej, napadniętą została przez bandę szatanów, zbiegłych z galer tulońskich, którzy pozostawili po za sobą pożogę, opustoszenie, mordy?... Alboż pan nie wiesz, że nazajutrz przeszło dwadzieścia rodzin przywdziało żałobę?
— Ale, — spytał Marceli i jeszcze więcej się zawahał, — czyliż innego rodzaju zbrodni, zbrodni innej natury nie przyniosła z sobą ta noc okropna?
— Nie rozumiem pana, — odparł generał, przesuwając rękę po czole a jakiś rodzaj obłędu patrzał mu z oczu.
— Mówiłeś pan o kobiecie... o kobiecie, którą miano już za umarłą... powiedziałeś pan; Znaleziono ją żywą... żywą ale zhańbioną.
Pan de Presles, z twarzą zmienioną, pobladłą śmiertelnie, podniósł się nawpół z fotelu.
— To prawda... tak, to prawda, — mruknął, — mówiłem to... tak, to mówiłem....
— I pan wiesz co to była za kobieta... ta nieszczęśliwa kobieta... ta ofiara nędznika?...
— Cóż to pana obchodzi? — spytał pan Presles, utkwiwszy w Marcelim wzrok przenikliwy i podejrzliwy zarazem. Tak, — podjął z ożywieniem, — cóż to pana obchodzi i dla czego mnie pytasz o to?...