Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/291

Ta strona została przepisana.

Marceli uzbroił się w odwagę i odpowiedział:
— Ponieważ, jeśli pan znasz ofiarę, ja znam winowajcę.
Oczy generała zaiskrzyły się.
Nagła zmiana w jego rysach nadała odraza twarzy wyraz okropnej groźby.
— A więc, — zawołał, — ten nikczemnik, ten łajdak podły, ten niegodziwy bandyta wyznał przed panem swą zbrodnię?
— Tak, panie hrabio, a równocześnie odsłonił przedemną wszystkie wyrzuty sumienia, wszystkie męki, co od dnia tego rozdzierały jego duszę i z życia czyniły dlań jedno tortur pasmo.
— A więc cierpi! A! Bóg jest sprawiedliwymi... Oby cierpiał tysiąc razy więcej jeszcze!...
— Wypowiadasz nadzwyczaj okrutne życzenie, panie hrabio i żałować go będziesz niezawodnie.
— Nigdy!...
— Pozwól pan, bym ci nie wierzył. Bóg sam nakazuje przebaczenie... a zresztą najgorętszem pragnieniem winowajcy, marzeniem jego, ostatnią jego nadzieją jest możność naprawienia zbrodni.
— Naprawienia!... A jakże to?...
— Daniem swego nazwiska tej, którą shańbił.
— Swego nazwiska! — powtórzył pan Presles z raniącą ironią pogardy. — Nazwiska nikczemnika takiego jak on!...
— Jakkolwiekbądź wielką była jego zbrodnia, nazwisko winowajcy otacza po dziś dzień szacunek ogólny.... Żadna kobieta nie potrzebowałaby się wstydzić, że je nosi.
— A więc to był szlachcie ten nocny opryszek, ten bandyta gorszy niż galernicy, którzy mu ten czyn ułatwili!
— Tak, panie hrabio, to był szlachcic.
— I chciałby dziś dać zadośćuczynienie, obciąłby zbrodnię swą naprawić?...
— To jedyne jego życia dążenie.
— Zatem, — odpowiedział generał z dziką jakąś radością, — zatem powiedz mu pan, że już za późno.
— Za późno!... — zawołał Marceli. — Dla czego za późno? Czy ta kobieta wyszła za mąż?...
— Nie, nie wyszła za mąż, — odrzekł pan Presles powoli, — ale umarła!...
Marceli poczuł, że mu coś pękło w sercu.
— Umarła! — wyszeptał, — umarła! umarła nie dowiedziawszy się, jakiemi krwawemi łzami kat opłakiwał swą ofiarę!... umarła nie przebaczywszy!... A! panie hrabio, miałeś słuszność, że winowajca przeklętym jest od Boga!
Wyrzekłszy to pan de Labardès, całą siłą woli postarał się zatrzeć zbyt widoczne ślady wzruszenia, mogącego dać miarę, do jakiego stopnia ta boleść jego była osobistą.
Wymówił jeszcze kilka banalnych frazesów dotyczących bliskiego małżeństwa Raul a i Blanki, pożegnał się z generałem i wyszedł, aby się zająć spełnieniem powierzonej mu przez generała misyi.


XXIII.
SCENNA RODZINNA.

Dwa razy w ciągu tego wieczora, Dyanna posyłała prosić ojca, żeby ją zechciał przyjąć.
Generał odpowiedział, że to widzenie się jest zupełnie bezpotrzebnem a mogłoby być bolesnem tylko, że zatem zarówno ze względu na panią Herbert jak na siebie, winien się od niego wstrzymać.
Dyanna uważała, że nie należy jej nastawać; we łzach i rozpaczy spędziła noc całą.
Jerzy, głęboko zmartwiony i zirytowany postępowaniem żony i tą nieodgadnioną tajemnicą, którą otaczała pobudki tego postępowania, rozumiał wybornie, że po tem co zaszło Dyanna nie mogła dalej przebywać pod tym samym dachem co generał, dla którego obecność jej byłaby bezustanną obelgą.
To też skoro świt, nazajutrz pojechał do swej willi, niezamieszkiwanej już od lat kilku, jak wiemy, ażeby wydać potrzebne rozkazy celem przewiezienia tamże pani Herbert.
Nader mało usposobiony do ufności względem żony, nie uznał nawet za potrzebne uprzedzić ją o tych swoich zamiarach; to też nie wiedziała ona najzupełniej, że blizki jej odjazd z zamku był postanowiony.
Ten odjazd zresztą, nic nam nie przeszkadza teraz już tego tu powiedzieć, nie miał zupełnie przyjść do skutku, taką to prawdą jest, że chłop strzela a fatalizm kule nosi.
Użyliśmy tu wyrazu: fatalizm w miejsce słowa: Bóg, które zazwyczaj zamyka przysłowiowe zdanie przez nas przytoczone.
Z umysłu dopuściliśmy się tej zmiany.
Jesteśmy poniekąd fatalistami, musimy to wyznać i zdaje nam się, że czasami Bóg przestaje kierować biegiem spraw i zostawia je własnemu losowi.
Co zresztą utrwala w nas dziwnie to przeświadczenie i pozwala w miejscu ścisłej wiary postawić tę teoryę, to właśnie głęboka wiara w bożą mądrość, z którą czasem nie możemy pogodzić biegu niektórych spraw tego świata.
Zdaje nam się najzupełniej logicznem i nie uchybiającem naszej wierze w Boga, przypuścić, że gdyby ten Władca nieograniczony świata, ten jego Twórca raczył osobiście zajmować się tem wszystkiem, co się dzieje na ziemi, rzeczy nie szłyby na nim tak źle jak idą.