Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/297

Ta strona została przepisana.

wszystkich wspomień, udała się napowrót do biblioteki, chowając instynktownie po za siecie rękę, w której kryła medalion, jak gdyby ta zawierała żarzący węgiel.
Wedle życzenia wyrażonego przez panią Herbert na chwilę przedtem, zanim przyszła generał był już sam zupełnie. Blanka, Marceli i Raul oddalili się do przyległego pokoju.
Dyanna uklękła przed ojcem, ujęła jego rękę i ucałowała ją z gorączkowym zapałem.
— Mój ojcze, — wyszepnęła następnie, — posłuchaj mnie... i zbierz twe siły, bo czeka cię cios okropny....
— Po tych wszystkich gromach, które we mnie uderzają bezustannie, jakież nowe nieszczęście mogłoby mnie jeszcze zadziwić?... — spytał starzec....
— Życzysz sobie małżeństwa Blanki z panem de Simeuse?
— Życzę z całego serca....
— A więc, ojcze mój, to małżeństwo jest niemożliwem!
— Tak sądzisz, moja córko?... Toż Blanka kocha Raula....
— Musi stłumić tę miłość.
— Zerwanie tego małżeństwa może ją zabić!
— Lepiej ją widzieć umarłą, jak żywą za cenę takiego związku....
— Nie rozumiem cię, ale mimowolnie drżeć muszę!
— Nakoniec, ojcze mój, jeśli trzeba wybierać między dwiewa rozpaczami... wolę płakać na grobie mojej córki, niż rzucić siostrę w objęcia brata!...
— Co ty mówisz, Dyanno?... co ty mówisz?...
— Mówię, że ten podły nędnik z nocy 10-go maja 1830 roku, mówię, że ojciec mojej córki, był zarazem ojcem Raula de Simeuse....
— To niepodobna, — wyszeptał pan de Presles.
— Mam dowód tego... i oto jest ten dowód....
Konwulsyjnym ruchem Dyanna rozerwała owinięcie medalionu.
I przed oczy generała ukazała znaną nam miniaturę:
— Patrzaj, ojcze....
— I cóż, — spytał starzec, przypatrzywszy się jej, — to portret Raula... ale czegóż on dowodzi?...
— Nie, to nie jest portret Raula... to portret jego ojca... ten medalion konwulsyjnie zaciśnięta ręka moja trzymała mówczas jeszcze, gdy mnie znaleziono zemdloną, nawpół umarłą w ową noc zbrodni, a zresztą, gdyby nawet to podobieństwo syna do ojca nie było nieodpartym dowodem, jest inny pewniejszy jeszcze....
— Jakiż?...
— Podnieś, ojcze, złotą oprawę i czytaj.
Pan de Presles zrobił, co żądała Dyanna i wyszeptał te kilka wyrazów wyrytych na słoniowej kości: Dla mego syna Raula de Simeuse....
— Masz słuszność, — szepnął wówczas z głębokiem a bolesnem westchnieniem, oddając Dyannie smutny ów medalion, — masz słuszność, to małżeństwo jest niemożliwem.... Biedna Blanka... biedny Raul... o! nieszczęśliwe dzieci!...
— Alboż mniej cierpieć będą odemnie?... — spytała pani Herbert z uczuciem, które moglibyśmy nazwać dumą boleści. — Nie wieszże co jest matka? Każda rana, zadana sercu mej córki pryebija po dwakroć moje serce.
Potem po chwili milczenia Dyanna dodała:
— Mój ojcze, trzeba raz to skończyć!... Przywołaj Blankę... i niechaj Bóg użyczy jej odwagi, której mnie już braknie.
Pan de Presles skierował się zwolna ku przyległej komnacie, której drzwi otworzył.
Twarz jego wyrażała tak głębokie pomięszanie, że zanim wymówił pierwsze słowo Blanka, Raul i Marceli zrozumieli, że wszystko było straconem.
— Cóż nam masz powiedzieć, ojcze? — zawołało dziewczę, której wzrok ciskał błyskawice.
— Wszyscyśmy mieli sen piękny, — wymówił zcicha pan de Presles; — nieszczęściem był to sen tylko.
— Sen! — powtórzyła Blanka drżąca. — A! wiedziałam ja to... byłam tego pewną, nieszczęście stać się mu siało, skoro powróciła moja siostra!...
Dyanna spuściło głowę, łkanie wydarło się z jej gardła.
— Moje dziecię, córko moja ukochana... — zawołał generał, — nie obwiniaj twej siostry.
— A dla czegoź jej nie obwiniać?... Alboż nie ona nas gubi? To małżeństwo, które nas wszystkich tak szczęśliwymi czyniła, czyliż nie ona czyni je niemożliwem?
General z kolei teraz spuścił głowę.
Jakże bo odpowiedzieć i co na to odpowiedzieć?
— A więc to istotnie prawda, panie hrabio, — spytał Raul, — że nam pan cofasz dane już słowo, panu de Labardès i mnie?...
Pan de Presles milczał.
— Ale dla czego?... tak, dla czego?... — podjął Raul z żywością. — Ta obelga, którą nam pan czynisz jest śmiertelną i nie może być bez przyczyny. Skazani na śmierć, gdy idą na rusztowanie, znają przynajmniej zbrodnię, za którą ich tracą. Ja, przysięgam panu, że nie wiem nic o mojem przewinieniu!
— Raulu!... moje dziecko... — odpowiedział starzec, który czuł, że mu się w głowie mąci, — nie, tu niema obelgi, nie, tu niema winy.
— Ależ wreszcie, panie hrabio, jest coś... coś czego nie znam a co chcę, co powinienem wiedzieć. Wczoraj byłem pańskim synem i narzeczonym Blan-