Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/301

Ta strona została przepisana.

Piątego dnia po południu, lokaj Gontrana wszedł do salonu, w którym wszyscy byli zebrani i oddał pani Herbert bilecik.
Pobladła lekko, spojrzawszy na adres, poznała bowiem rękę brata.
Rozerwała kopertę i odczytała po cichu z mocnem biciem serca następne wiersze:
»Moja kochana Dyanno, przyjdź zaraz do mego pokoju, gdzie na ciebie czekam, nie ma ani chwili do stracenia

»Gontran.«

— Powrócę za chwilę, — rzekła pani Herbert, podnosząc się i wychodząc z salonu.
Dręczona instynktownym niepokojem, wiedząc wybornie zresztą, że obecność wicehrabiego mogła zwiastować tylko jakieś nieszczęście lub jaką nową niegodziwóść, Dyanna wbiegła coprędzej na schody, prowadzące na pierwsze piętro.
Drzwi apartamentu Gontrana stały otworem.
Dyanna weszła i znalazła się wobec brata, którego nie widziała od czasu owej urzędowej wizyty prokuratora królewskiego w zamku.
Gontran przechadzał się wzdłuż pokoju wielkiemi krokami; twarz jego wyrażała niezmierne wzburzenie i trwogę bez granic.
Nie śmielibyśmy utrzymywać zresztą, że to wzburzenie i ta trwoga były rzeczywistemi.
Zobaczywszy siostrę wchodzącą, zatrzymał się i podał jej rękę, którą ona wszakże nie uznała za właściwe przyjąć.
Wicehrabia wzruszył ramionami.
— Jak ci się podoba! — rzekł.
I podeszedl, aby drzwi zamknąć.
Powróciwszy następnie do Dyanny podał jej krzesło, którego ona jednak nie przyjęła, jak przed chwilą odmówiła przyjęcie ręki.
— Jak ci się podoba! — powtórzył po raz drugi Gontran.
— Zobaczmy... — spytała Dyanna, — czego chcesz jeszcze odemnie?
Jeszcze! — powtórzył wicehrabia. — Wiesz, że to trochę za ostro!... Zdaje mi się przecież, że od wielu dni nie naprzykrzałem ci się moją obecnością, ani tobie, ani tamtym.
— Nakoniec, dziś nie powracasz bez powodu, sądzę?
— I masz słuszność tak sądząc.
— Spodziewasz się po mnie czegoś?
— Tak.
— Mów więc, mój bracie i oby Bóg dał, bym bez występku i bez wstydu mogła uczynić to czego żądasz odemnie.
— Nie zapomniałaś, siostro, że żyję pod grozą najstraszliwszej ze wszystkich gróźb... że honor mój i moja wolność są na łasce człowieka, który jednem słowem może mnie zgubić, zgnieść jednym giestem!..
— Owego nikczemnika, którego ty nazywasz baronem Polart...
— Jego właśnie.
— Ależ, zdaje mi się, że powinien być zadowolniony z ciebie, ten człowiek!... zdaje mi się, żeś się nie cofnął przed żadną niegodziwością, byle wobec niego tylko okazać się uległym i posłusznym.... Nie jestże jeszcze zadowolnionym?...
— Nie.