Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/303

Ta strona została przepisana.

w pamięci moje słowa: Nimbym rzuciła dziecko moje w ręce nikczemnika, wołałabym ją oddać pod opiekę i protekcyę mego męża! Jerzy Herbert to serce szlachetne! mnie może zabije, ale będzie umiał obronić moją córkę i ocalić ją od ciebie!...
— Strzeż się, siostro! — wymówił Gontran zciszonym głosem z powściąganą wściekłością, — podejmujesz walkę niebezpieczną... i zostaniesz w niej złamana!
— Gotową jestem na to.
— Powiedziałem ci już: ja nie chcę iść na galery! To małżeństwo jest dla mnie ostatnią deską ratunku.
— A cóż mnie obchodzi twój ratunek? Mnie chodzi o uratowanie mojej córki!
— To małżeństwo przyjdzie do skutku....
— Nigdy!
I Dyanna, nie chcąc już ani słowa więcej zamienić z bratem, wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi mocno, pozostawiwszy Gontrana osłupiałego z wściekłości i przerażonego widokiem łamiącej się pod stopą owej ostatniej dlań deski ratunku.
Baron Polart w samej rzeczy dnia poprzedniego niedwuznacznie oświadczył wicehrabiemu, że chciałby nie już odebrać owe umówione pięćdziesiąt tysięcy talarów, ale zaślubić pannę de Presles, tak jak to już był mu dał wówczas do zrozumienia, kiedy to ofiarował mu zwrot owych niebezpiecznych papierów, zwrot mający nastąpić w dniu ślubu barona.
Pan Polart miał do siebie taką przemowę, całkowicie jasną i logiczną a wyrozumowaną z elementarną prostotą:
— Ponieważ na skutek jakiegoś sposobu mnie nieznanego, wpływ Gontrana na siostrę jest tak dalece wielkim, że skłania ją do wystąpienia przeciw ojcu w tak ważnej i stanowczej sprawie, trzeba wpływ ten wyzyskać o ile się da i wynieść zeń dla siebie korzyść jak największ. Owoż małżeństwo między panną Blanką de Presles a mną uczyni mnie panem tego ładnego dziecka i jej majątku, dziś stanowiącego pięć kroć sto tysięcy franków, w najbliższej zaś przyszłości powiększonego milionem.... A zatem nie ma co się wahać... Żądajmy małżeństwa.
I wyraził też swą wolę w sposób, który nie dopuszczał Gontranowi wahania się ani nawet choćby dyskusyi.
Powinniśmy dodać, że wicehrabia odkąd wiedział tajemnicę urodzenia Blanki, zapatrywał się na to narzucono małżeństwo z daleko mniejszą już zgrozą, a nawet z pewnego rodzaju satysfakcyą. Widział w nim środek pomszczenia się na baronie w sposób oryginalny i rozgłośny, zamierzając po zawartem już małżeństwie dowieść, że Blance, jako dziecku nieprawemu, nie przypadał ani w przeszłości, ani w przyszłości udział w majątku de Presles’ôw....
By dojść do tego celu, ileż serc trzeba było złamać!... Ale wicehrabia nie pytał o takie drobnostki.


∗             ∗

Dyanna, pozornie spokojna, jak nią okazywała się przez cały ciąg rozmowy z Gontranem, ale w rzeczy samej zaniepokojona śmiertelnie, weszła napowrót do salonu, gdzie usprawiedliwiła swoją nieobecność jakimś błahym pozorem.
Przez resztę dnia, miała tyle odwagi, że włożyła na twarz maskę, nie wesołości, bo ta była wykluczoną niestety z zamku Presles, ale spokoju i swobody niemal. Tylko skoro nadszedł wieczór, w chwili gdy Raul zamierzał już odjeżdżać do domu, znalazła sposób oddalenia Blanki, aby z nim sam na sam pozostać.,..
— Raulu, — rzekła mu nagle, — kochasz bardzo twoją narzeczoną, nieprawdaż?
— Czy ją kocham, pani! — odpowiedział pan de Simeuse zdumiony tem pytaniem, — czy ją kocham? o tak, kocham ją jak na to zasługuje, a w tem orzeczeniu leży wszystko!
— Gdyby teraz nowa między wami stawała przeszkoda, cobyś zrobił?
— Połamałbym ją, gdybym miał na to dość siły, gdybym nie miał jej, zostałbym złamany i to złamany do śmierci, bo żyw bym nić ustąpił, to pewna.
— Gdyby szło o zabicie człowieka, — podjęła Dyanna.
Raul uśmiechnął się.
— Zabiłbym go, — odpowiedział po prostu.
— Czyś zręczny i silny we władaniu bronią?
— Nie miałem nigdy jeszcze pojedynku; ale brałem lekcye od najlepszych metrów, którzy mnie uważali za niezłego conajmniej ucznia. Mam rękę pewną, oko dobre a gdyby mi wolno było mówić coś o mojej odwadze, dodałbym, że się nie lękam by mnie zawiodła.
— A więc, Raulu, moje dziecko, szczęście twoje jest zagrożone.
Pan de Simeuse pobladł.
— Zatem to coś ważnego? — zapytał wzruszony.
— Tak.
— Cóż się dzieje?
— Masz rywala.
— Rywala, który nie jest przyjętym ani przez pana Presles, ani przez panią, nieprawdaż?...
— Nic, z pewnością.
— W takim razie, nie ma go się co lękać.
— Gontran go popiera.
— Cóż to znaczy? prawa brata pani nie istnieją.
— Mylisz się, Gontran może mnie zgubić! Czyż nie odgadłeś jeszcze okropnej tajemnicy, której on jest panem? Nakoniec Gontran grozi mi i te groźby