Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/305

Ta strona została przepisana.

— A ja ci nakazuję.
— Ależ, panie....
— Wybieraj między dwudziestofrankówką a tą laską.
— Wybieram bez wahania dwadzieścia franków!... — zawołał garson z pośpiechem. — Cóż mam powiedzieć panu baronowi?...
— Trzeba mu oddać bilety tych panów i mój i powiedzieć, że mamy do pomówienia z nim w sprawie, nie cierpiącej zwłoki.
— Proszę niech panowie idą za mną i poczekają w pierwszym pokoju, a ja przez ten czas wypełnię ich zlecenie.
Po chwili Raul i jego przyjaciele posłyszeli jak lokaj wołał:
— Panie! panie baronie... panie baronie!...
A zaraz potem baron odburknął opryskliwym tonem człowieka nagle przebudzonego ze snu:
— No i co? co takiego? czego tam chcesz odemnie?
— Panie baronie, są tu panowie, którzy chcą się widzieć z panem.
— Ja śpię, dajcie mi pokój.
— Panie baronie, kiedy powiadają, że to coś bardzo pilnego.
— Idź do dyabła!
— Ale panie baronie, kiedy ci panowie są już tu... czekają.
— Niezgrabiaszu!... głupie bydle!... wiecznie robisz głupstwa tylko.... Cóż to za panowie?
— Tu są ich bilety.
Zaledwie jednak baron rzucił okiem na bilety, wybąknął zdumiony:
— Raul de Simeuse... O!... o!... co to ma znaczyć?...
Potem głośno dodał.
— Proś tych panów, żeby poczekali przez chwili, wstaję i za kilka minut będę im służył.
Istotnie baron użył tylko ściśle koniecznego czasu na poczesanie z tą pretensjonalną elegancyą, którą już znamy, pukli obfitych swych włosów, przywdzianie spodni i zarzucenie wysoce fantazyjnego szlafroka, którego lewą klapę ozdabiały niemniej wysoce fantazyjne ordery.
Ukończywszy tę tualetę, podążył do pierwszego pokoju, gdzie nań czekali trzej goście.
— Panie, — ozwał się Raul, — wierzaj nam, że nie bylibyśmy mu przeszkodzili tak rano, gdyby nie to, że chodzi tu o sprawę ważną.
Baron, któremu zwykła pewność siebie jakoś nie dopisywała dziwnie, bez wątpienia z powodu samejże sytuacyi, odpowiedział z zakłopotaniem.
— Obecność panu Raula de Simeuse u mnie, jest dla mnie zaszczytem i przyjemnością.
Raul przerwał mu.
— Ani zaszczytem ani przyjemnością, panie i pan to wiesz równie jak ja dobrze. Przystąpmyż więc wprost do rzeczy.... Wicehrabia Gontran de Presles przyrzekł panu rękę panny Blanki de Presles, swej siostry.
— Ależ panie... — zawołał baron....
— Prawda to, czy nie?
— A więc dobrze, tak, to prawda... ale radbym wiedzieć jakiem prawem....
— Jakim prawem ja pana o to pytam?...
— Z pewnością?
— Prawem niezaprzeczonem, które takiemż samem wyda się panu niezawodnie... Jestem narzeczonym panny Blanki de Presles, której rękę oddaje mi pan generał hrabia de Presles, jej ojciec.
— Starzec zdziecinniały, nad którym ma być ustanowioną kuratela! — odrzucił pan Polart ze śmiechem.
— To już, panie, jest kwestya, o której z panem nie mam potrzeby rozprawiać.... Ja uważam pana de Presles jako jedynego i wyłącznego pana w swym domu i rodzinie i uważam za złe każdemu, ktoby on kolwiek był, kto objawia pretensję zaślubienia tej, która za tydzień będzie moją żoną.
— A! — rzekł baron, — pan to uważasz za złe?
— Bardzo stanowczo!
— I z pewnością przybywasz pan żądać odemnie, bym się zrzekł moich pretensyi?
— Ani trochę.
— Ależ w takiem razie, — wymówił baron z poczynającym się niepokojem, — czegóż pan chcesz odemnie?
— Zrobić panu niezmierny zaszczyt, na który prawdopodobnie pan wcale nie zasługujesz.
— A ten zaszczyt?
— To sposobność bicia się ze mną.
— A więc pan przybywasz zaproponować mi pojedynek?...
— Poczynasz pan rozumieć! trwało to cokolwiek długo! ale lepiej zawsze późno jak nigdy.
— Dobrze, panie, będziemy się bili....
— Tego się spodziewałem.
— Ci panowie są pańskimi sekundantami?...
— Jak się pan domyślasz.
— Przyślij mi ich pan w ciągu dnia, ułożę się z moimi i zechcą na jutro ustanowić warunki pojedynku.
— W tem już nie jesteśmy zgodni.
— Jak to?
— Nie jutro bowiem zamierzam bić się z panem... ale za godzinę co najwyżej.
Pan de Polart aż skoczył.
— To jest przeciw wszelkim regułom!... — wołał wzburzony.
— A cóż mnie to obchodzi? Nie chodzi mi o