Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/313

Ta strona została przepisana.

mówisz, wymagają po tobie, abyś teraz podążał do Paryża?
— Tak.
— Jakże to?
— A, moja droga, widocznie nigdy nie zaglądasz w dzienniki?...
— Nigdy, to prawda.
— Wiedziałem, inaczej bowiem nic zadałabyś mi była poprzedniego pytania....
Musimy tu dodać nawiasem, że było to w październiku 1848 roku.
Dyanna podjęła znów z nieujętym niepokojem:
— Czy sądzisz, że zagraża nam rewolucya?
— Nie wiem czy to będzie rewolucya, ale to tylko pewna, że coś jest w powietrzu, jakiś przewrót.... Widocznem jest, że lud się poruszył i szemrze jak lew zakuty.
— Myślałam przecież, że Ludwik Filip jest dobrym królem.
— Bez wątpienia jest dobrym... nie przeczę temu bynajmniej i historya to zapisze, ale w tej chwili jest zaślepionym... popełnia tysiączne błędy, tysiączne nieostrożności i omyłki.... Wreszcie idę tam, bo pragnąłbym i mojem ramieniem popchnąć naprzód owe zdarzenia, które się mają dokonać.... Generacya nasza uczyni krok wielki naprzód, a będzie to widok piękny i upajający prawdziwie....
— Błagam cię, drogi mój mężu pozwól, by epoka nasza szła naprzód bez twego współudziału!... Cóż ciebie obchodzą namiętne ambicye?... Czy ty nie masz domowego, cichego szczęścia?... Po co ci mięszać się w wir tych burz, które przeczuwasz?... Czy chciałbyś zostać posłem, prefektem, ministrem?
— Czemużby nie, droga moja?
— Jerzy, ty tu pozostań! nie opuszczaj mnie, i błagam cię.... Skoro będziesz zdała odemnie, życie moje będzie tak smutnem, że codzień modlić się będę o śmierć.
— Powtarzam ci, kochana Dyanno, że nieobecność moja prawdopodobnie nie potrwa długo i że zresztą jest ona nieodzowną.
— Obstajesz więc przy swojem?
— To konieczne.
Pani Herbert otarła łzy, które mimo całego wysiłku powstrzymania ich, trysnęły z jej oczu.
— Niestety! — powiedziała sobie, — nie kocha mnie już... pozostałby, gdyby mnie kochał jeszcze.
Potem spytała głośno:
— Kiedyż wyjeżdżasz, mój drogi?
— Jutro... — odpowiedział Jerzy.
Dyanna umilkła.
Mamyż potrzebę powiadać, że reszta dnia tego i cały następny poranek, były niesłychanie smutne?
Panią Herbert ścigały złowrogie przeczucia. Daremnie starała się dowieść samej sobie, że obecność męża nie potrwa długo, jak jej to sam powiedział i odtąd już po kilkakroć powtórzył.
Mimowolnie odpowiadała zawsze sobie sama:
— Nie... nie... ja się, niestety, nie mylę!... odjeżdża i czuję, że go już nie zobaczę więcej....
Jerzy po śniadaniu udał się w drogę.
Własnemi końmi dojeżdżał do Tulonu, zkąd zamierzał wsiąść do swej karety pocztowej.
Dyanna i Blanka chciały go odprowadzić przynajmniej choć do miasta; ale on się wymówił, aby nie przedłużać bezpotrzebnie zawsze przykrej sceny pożegnania.
Natomiast zgodził się na towarzystwo Raula.
Przez drogę rozmawiał z nim o rozmaitych rzeczach z najzupełniejszą swobodą umysłu a nawet poniekąd wesoło.
Ale baczniejszy, nie tak młody i doświadczeńszy obserwator, jak pan de Simeuse, byłby dopatrzył się z łatwością, że ta wesołość była kłamaną tylko maską, pokrywającą głęboką męczarnię i ból niezmierny.
Raul nie widział tego przecież.
Prawda i to, że Jerzy mówił z nim o Blance i że słuchając go młodzieniec, pogrążał się całkowicie w tej rozkoszy, którą sprawiało mu wspomnienie wdzięków i zalet ukochanej.
Przybyli wreszcie do Tulonu.
Odprzężono konie Jerzego i zastąpiły je pocztowe mierzynki, pobrzękujące brzękadłami uprzęży.
Pocztylion siadł na kozioł i trzasnął z bata siarczyście, pewien książęcego napiwnego.
Raul stał jeszcze u stopnia i ściskał po raz dwudziesty może dłoń Jerzego.
— Żegnam cię, mój drogi... — mówił mu ten ostatni.
— Ależ nie, do widzenia!... — zawołał Raul.
— Któż to wie? Przyszłość to rzecz nieznana.
— Ale kiedyż powrócisz nam wreszcie?
— Nigdy....
Powóz ruszył, pozostawiając Raula zdumiałego ostatniem słowem....


II.
SMUTNE DNIE.

Jerzy Herbert powiedział był najściślejszą prawdę, przyznając się żonie, że przez życie całe miał zasady i przekonania, nie licujące zupełnie z wyobrażeniami jej kasty, jeśli już nie republikańskie to przynajmniej wysoce liberalne.
Nasi czytelnicy nie zapomnieli może, iż nasz Prowansalczyk, w chwili, w której zapoznaliśmy się z nim, czytał National’a w jednym z salonów restauracyi Loustalot’a?