Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/314

Ta strona została przepisana.

Nieco później, kamerdyner jego w ten sposób tłómaczył powody, dla których Jerzy i margrabia de Salbert przestali bywać u siebie:
— Coś zaszło między niemi.. jakaś rozprawa... o jakieś tam głupstwa... o opinie polityczne co do rządu. Dowiedziałem się o tem od lokaja margrabiego Salbert.... Margrabia wymawiał raz memu panu, że ma opinie zbyt... czekajcie, muszę sobie przypomnieć ten wyraz... a tak! to to, zbyt postępowe!... nie rozumiem ja tego dokładnie co to miało znaczyć... Mój pan odpowiedział coś o arystokratycznej kostnicy, a pan margrabia na to powiedział mu, że niektóre poglądy właściwe są zawsze mieszczuchom.
Od owego czasu, zasady Jerzego nie zmieniły się nigdy ani na chwilę.
Miłość i szczęście domowe potem tak nim całkowicie zawładły, że na czas pewien mógł zapomnieć o swych przekonaniach... ale dziś gdy przyszło nań nieszczęście, dawne marzenia i ideały zbudziły się nagle.
Jerzy mówił sobie zresztą, że znaleźć zdoła w życiu politycznem, jeśli już nie pociechę to przynajmniej jakieś rozerwanie dla zbolałej duszy.
To też zaledwie przybył do Paryża rzucił się na oślep w szeregi opozycyi i niezadługo stanął w niej tek, że jeśli nie został głową partyi to uważanym był przynajmniej za wybitnego jej członka, za człowieka niemałego znaczenia.
Słowo swoje, pióro, majątek, wszystko to przyszły trybun, oddał na usługi tych, których wiary podzielał i którzy też czerpali z tego wszystkiego swobodnie... zwłaszcza tez z majątku.
Jerzy pisywał do żony dość częste listy, dość częste i pełne serdeczności; tylko nie mówił nigdy, by powrót jego był blizkim.
— A! — szeptała wówczas Dyanna, — trzeba czekać jeszcze.
Raul wiedział czego należy się trzymać w tym względzie, ale za nic w świecie nie byłby powtórzył pani Herbert owego rozpacznego słowa, które posłyszał w chwili odjazdu.
Jerzy nie pomylił się w swych przewidywaniach.
Tak jak sądził z biegu wypadków, rewolucya była bardzo blizką już wybuchu.
Grom 1848 roku już nadchodził.
Zuchwali mieszczanie, którzy pierwotnie domagali się tylko pewnych reform, ogłosili nagle rzeczpospolitą!
Dzięki Bogu, nie piszemy bynajmniej politycznej powieści, nie potrzebujemy też opowiadać tu, ni komentować lutowej rewolucyi.
Jerzy nabył wielkiego rozgłosu, był on jak najautentyczniejszym republikaninem dnia wczorajszego, liczył szerokie zastępy politycznych przyjaciół i zwolenników.
Wynikiem tego było, że został wybrany przedstawicielem ludu naraz w trzech wyborczych kolegiach.
Miał on silne postanowienie zabrania miejsca w zebraniu narodowem pośród umiarkowanych, ale wkrótce zobaczył, że go pociągnięto z sobą, porwano; mówiono mu do ucha coś o reakcyi i cokolwiek wbrew swej chęci musiał zasiąść na ławach góry, najdemokratyczniejszej i najbardziej socyalistycznej.
Dziwno tendencje niektórych jego kolegów zdumiewały go częstokroć, a nawet przejmowały głębokim wstrętem, ale już było zapóźno, by się cofnąć i zerwać z niemi...
Cofnięcie się byłoby przybrało charakter dezercyi.
Wypadki następowały po sobie szybko.
Wydaki te może opowiemy kiedy jeszcze, a to pewna, że opowieść ta, którą napiszemy kiedyś, będzie daleko ciekawsza, daleko dziwaczniejsza, daleko więcej malownicza, ale zarazem daleko też nieprawdopodobniejsze jak najekscentryczniejszy romans pełen wybujałej fantazyi.
Nadszedł czerwiec.
Widocznem było dla wszystkich, że trzy dni lutowe były tylko potyczką bez znaczenia, której jedynym rezultatem było zwalenie tronu i ucieczka króla i że gotowały się wielkie zapasy, bitwa straszna i krwawa, w której zapaśnicy z jednej i drugiej strony będą nieubłaganymi....
Paryż pojmował to doskonale, że zasypia na wulkanie.... To też spał bardzo mało i to snem niespokojnym.,..
Czekano i czekano z niecierpliwością, bo ze wszelkich męczarni najokropniejszą jest niepewność.
Pewnego wieczora, pamiętam to jeszcze, jakby to było wczoraj, na sam widok, jaki przedstawiało miasto, każdy sobie mówił:
— To już jutro.
Bulwary natłoczone były tłumami ludzi, niezmiernemi a milczącemi tłumami.
Od czasu do czasu pośród tych tłumów przechodziła gromada ludzi obdartych, obszarpanych, niosących sztandary i nucących na dziką i pospolitą nutę, tę pieśń:

Ludy są dla nas braćmi!...
Braćmi!...
Braćmi!...
Tyrani dla nas wrogiem!...

Bandy uliczników, małpy po szakalach z kolei, biegły w ślad za niemi, wołając na zabój: «Lampy!... lampy!...« i wybijając kamieniami szyby nieoświetlonych okien.
Jerzy Herbert wiedział równie dobrze jak wszyscy, a może i lepiej jak wszyscy, że coś potwornego, coś okropnego dziać się miało nazajutrz.
Znał on oficjalnie plan powstania i był powo-