Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/317

Ta strona została przepisana.

— Jerzy!... — zawołał jeden.
— Marceli!... — odpowiedział drugi.
— Przyjaciele bądź co bądź, nieprawdaż, — wymówił zcicha pan de Labardès.
— Nie, — odparł Jerzy, — wrogowie mimo wszystko!....
— Wrogowie? dla czego?
— Marceli, pamiętaj na noc 10-go maja!...
— O! mój Boże!... więc ty wiesz!...
— Wiem wszystko i nie mogę żyć dłużej. Broń się Marceli!
I Jerzy, odrzucając na bok pistolet, chwycił za pałasz jednego z poległych.
— I ja, — odpowiedział pan de Labardès, — i ja, mój Jerzy, pragnę umrzeć.
Wtedy na chwiejącym się wierzchołku góry, staczających się co chwila kamieni, pod gradem kul, który padał jako deszcz burzy, dwaj ci ludzie, dwaj niegdy przyjaciele, skrzyżowali z sobą pałasze.
Jeden i drugi szukał śmierci a nie chciał jej zadać. Ale w dziwnym tym pojedynku, czyż mogli mierzyć swe ciosy?
Równocześnie poczuli obaj, że broń ich przeszyła ciało przeciwnika.
Równocześnie padli obaj wołając:
— Żegnam cię, Jerzy.
— Żegnam, Marceli.
Obłok ognia i dymu otoczył ich jakby całunem pogrzebu; potem zabrzmiały trąbki odgłosem zwycięzkim i bębny hukiem rozległy się w dali.
Strzelcy Afrykańscy wzięli szturmem barykadę.


IV.
PODWÓJNE POŻEGNANIE.

O ile pani Herbert była niegdyś obojętną na to wszystko, co dotyczyło polityki, o tyle teraz, od czasu wyjazdu Jerzego zajmowała się temi sprawami z gorączkowym zapałem.
Słyszeliśmy sami od niej, jak się przyznawała, że nigdy nie zaglądała nawet do tych kart olbrzymich szarawego papieru, poplamionych drukarską farbą, które zwiemy dziennikami.
Obecnie, co dzień, pochłaniała ich z pięć lub sześć conajmniej, najprzeciwleglejszych odcieni i w tych kartach, które przeczyły sobie wzajem i wyścigały się o lepsze w obelgach, znajdowała żywioł niezmierny dla gorączkowego swego zajęcia, bo wszystkie mówiły o Jerzym Herbert, jedne pragnąc go wieńczyć na Kapitolu, drugie zepchnąć w błoto.
Jeśli dodamy, że owe dzienniki były to: Gazette de France, Constitutionel, Journal des Débats, Réforme, National i Démocratie pacifique, pojmie czytelnik dobrze jak z jednej strony napaści musiały być gwałtowne, jak z drugiej przesadzone pochwały.
Dyanna, legitymistka ze krwi i wychowania, widziała z głęboką boleścią, jak Jerzy przyłączał się do niezrozumiałych dla niej wybryków politycznych, brał w nich udział i sankcyonował je poniekąd powagą swego słowa, a przedewszystkiem powagą swej nieskazitelnej reputacyi.
Rzecz dziwa i niemal bezprzykładna w epoce, o której mówimy, ta dobra opinia była tak niezaprzeczoną, tak rozgłośną, że ci nawet co najbardziej