Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/318

Ta strona została przepisana.

napadali w Jerzym na demokrację, szanowali w nim zawsze uczciwego człowieka.
To też pani Harbert była równocześnie dumną i zrozpaczoną.
Mąż wydawał jej się bohaterem i duma jej wzrastała na myśl samą....
Ale równocześnie mówiła sobie, że ten bohater wkłada olbrzymią swą energię, wysokiego swego ducha w opłakaną sprawę i wylewała nad tem łzy gorzkie....
Nakoniec, by wszystko od razu jednym określić wyrazem, Dyanna kochała Jerzego, kochała go więcej niż kiedykolwiek, kochała go, jak za czasów poczynającej się ich miłości!
Życie upływało monotonne i smutne, ale bez zmartwień na zamku Presles.
Straszliwa śmierć generała i wicehrabiego, podwójna żałoba, którą przywdziano, oddaliła na czas nieokreślony epokę małżeństwa Blanki i Raula.
Ten ostatni był zresztą tylko jedyną osobą, przypuszczoną do towarzystwa obu kobiet.
Codziennie przybywał około południa, spędzał dzień z panią Herbert i Blanką, zostawał na obiedzie w zamku i o zmroku dopiero powracał do willi Labardès.
Cała okolica wiedziała o ułożonem już małżeństwie, to też codzienne te wizyty nie dawały strawy prowincyonalnemu plotkarstwu.
Raul, mimo niezmierne szczęście odwzajemnianej miłości, był niesłychanie smutnym.
Nie mógł pocieszyć się po odjeździe, moglibyśmy powiedzieć niemal, ucieczce Marcelego, dla którego serce jego pełnem było przywiązania i wdzięczności.
Dnie, tygodnie, miesiące przechodziły, a żadna wiadomość nie dochodziła go od przybranego jego ojca.
— Co się z nim stało? — zadawał sobie pytanie. — Gdzie on być może? Czy żyje, czy umarł? Czy ja go kiedy jeszcze zobaczę?
Każde z tych pytań było nierozwiązanym problematem i nie zmniejszało bynajmniej smutku Raula.


∗             ∗

Nastał czerwiec.
Dla mieszkańców zamku Presles, jak i dla Paryżan, widocznem było, że zbliżała się niesłychana jakaś katastrofa, że się przysposabiała w wielkiem mieście, które się cieszy tym smutnym przywilejem, że służy za kolebkę i widownię rewolucyom.
To też każdego ranka pani Herbert z coraz bardziej gorączkowym niepokojem rozdzierała opaski dzienników i starała się pośród pełnych gróźb ich kolumn znaleźć słowo swego przeznaczenia, nazwisko męża.
Listonosz wioskowy przybywał zazwyczaj około dziewiątej rano do zamku.
Dyanna przyjęła zwyczaj wychodzenia naprzeciw niego z Blanką aż do końca długiej alei, by o pól godziny wcześniej mieć wiadomości.
Siadała na ławeczce kamiennej, którą ocieniały olbrzymie topole i czytała chciwie.
— I cóż? — pytała ją Blanka.
— Nie... nie jeszcze.. — odpowiadała — ale czaję, że chwila się zbliża... czuję to... widzę dobrze... słyszę szum wulkanu....
— Nie chciałabyś pojechać do Paryża, aby być obok Jerzego?...
— Po co? niczemu nie mogłybyśmy przeszkodzić, nic powstrzymać, — Jerzy nie należy już do mnie, ale do swego stronnictwa.
A w duszy dodała pani Herbert:
— Po co? On mnie już nie kocha.
Pewnego poranka o wpół do dziewiątej, Dyanna i Blanka były już na końcu alei tuż przed kratą parkową.
Listonosz nie przybywał.
Nie widać było nawet nigdzie w dali na drodze jego lakierowanego kaszkietu, niebieskiej bluzy z czerwonym kołnierzem i skórzanej torebki.
— Spóźnił się, — wyszeptała dani Herbert.
— To może my zanadtośmy się spieszyły... — odpowiedziała Blanka.
Po chwili pani Herbert spojrzała na zegarek.
— Trzy kwadranse na dziewiątą, — rzekła, — dla czegóż on nie przychodzi?
— Jakieś nieszczęście musiało się stać poczcie, z pewnością, — ozwało się dziewczę.
— Tak... z pewnością.
Przypuszczenie to wydawało się zupełnie prawdopodobnem...
Cóż to wreszcie półgodzinne opóźnienie!... Dwadzieścia razy daleko większe opóźnienia nie zostały spostrzeżone....
A jednak niepokój widocznym był w oczach Dyanny i pulsa jej biły przyspieszonym tętnem.
Dziewiąta wybiła.. potem wpół do dziesiątej, potem dziesiąta....
Dyanna już nic nie mówiła.
Purpurowe plamy wystąpiły jej na pobladłych policzkach.
— Powróćmy do zamku... — ozwała się zmienionym głosem.
Zanim opuściły parkową kratę, raz jeszcze spojrzała Dyanna na drogę wiodącą do Tulonu.
W całej długości białawej wstęgi, jak mogło oko zasięgnąć, droga ta była pustą...
Obie panie powróciwszy do zamku, zastały już podane śniadanie, siadły do stołu, ale ani jedna ani druga nic jeść nie mogły.