Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/32

Ta strona została przepisana.

ce.... Nie jest ona ładna, ale zato świeża.... Uczyń mi pan tę łaskę i niewspominaj o tom panu baronowi... wymawiałby mi moją niezdatność i gniewałby się bardzo za brak względów dla jego synowca....
— Ust — nie otworzę! — odrzekł młody człowiek, wzruszony pobożnemi kłamstwami dobrego sługi, pragnącego, ukryć niesłychane skąpstwo swego pana.
Poczem zapytał go:
— O której godzinie śniadanie? Z początku Hieronim bardzo był zaambarosowany, lecz wkrótce przyszedł do siebie i odpowiedział:
— Pan baron bardzo lekkie je śniadanie, z powodu zdrowia. O dziesiątej je cokolwiek, nie siadając do stołu, bagatelkę, nic prawie... lecz dla pana, panie Marcelu, będzie coś solidniejszego.... — Chociaż nas jest tylko dwóch, nasza spiżarnia zaopatrzona jest zawsze w jakiś dobry kąsek....
— Nie kłopocz się o mnie, — rzekł młody człowiek, — wystarczy mi aż nadto toż samo co zwykle je mój stryj.
Hieronim zamilkł, lecz nie zdawał się przekonanym, a zapytawszy czy nie będzie potrzebny i otrzymawszy odmowną odpowiedź wyszedł z pokoju.
Porucznik, pozostawszy sam zbliżył, się do okna, otworzył je i przez długi czas przypatrywał się prześlicznemu widokowi, który miął przed oczami.
O ile wczoraj niebo było pochmurzone, o tyle teraz było czyste i promieniejące.
Wschodzące słońce zlewało swe ukośne promienie a niebieskie fale morza śródziemnego. Na lewym krańcu, u stóp białych domów Tulonu, dawała się widzieć, przystań z wielkiemi, nieruchomemi okrętami, około których tysiące małych statków o trójkątnych żaglach, podobnych do albatrosów lub mew, wykonywały fantastyczne ewolucye.
Marcel zachwycał się wspaniałością tej południowej natury, tego morza najpiękniejszego ze wszystkich mórz, gdy z tego kontemplacyjnego zachwytu wyrwał go głos, dający się słyszeć z dołu i krzyczący:
— I cóż, mój panie synowcze, jak się zdaje, stary twój stryj pierwszy musi ci powiedzieć dzień dobry....
Młody człowiek spojrzał na dół i ujrzał barona de Labârdèa w pantalonach flanelowych i starożytnym kaftanie aksamitnym, kiedyś czarnym, dziś prawie białym, przechadzającego się z laską w ręku, po alejach, z trudnością dających się rozpoznać, ogrodu całkiem dzikiego, lecz odznaczającego się bogatą wegetacyą drzew, pozostawionych samym sobie i którym nożyce ogrodnika od lat wielu rozrastać się nie przeszkadzały.
Aleje, wycięte kiedyś w kształt figur geometrycznych, dziś przedstawiały jeden wielki trawnik.
Bluszcz piął się po piedestałach posągów, poufale otaczał nogi Dyanny lub Wenus, i zdawał się powtórzyć dla tych bogiń cud nimfy, ściganej przez Apolina i zamienionej w drzewo.
Nakoniec w kasku bokża Marsa, ładna pliszka, o czarnej główce, usłała sobie gniazdko.
— Wybacz mi proszę, mój stryju, — odpowiedział Marcel na interpelacyą barona, — nie spostrzegłem cię, kochany stryju, tak byłem zatopiony w zachwycaniu się cudowną panoramą, roztaczającą się z tego okna.... Pośpieszę z dokończeniem ubrania, i zaraz schodzę na dół.
Istotnie po pięciu minutach Marcel zeszedł do ogrodu.
Co do rozmowy pomiędzy stryjem i synowcem, uważamy całkiem zbytecznem podawać ją, gdyż obracała się wyłącznie w sferze spraw familijnych Marcela, a ta rodzina nie jest powołaną do odegrania żadnej roli w naszem opowiadaniu.
Po raz pięćdziesiąty być może, stryj wraz z synowcem przeszli w całej długości aleje szpalerów, kiedy ujrzeli Hieronima, przybranego w kostium, który niegdyś możnaby nazwać liberyą, wychodzącego z domu z serwetą na ręku i zbliżającego się tak prędko, jak na to stare jego nogi pozwalały.
— Cóż to ma znaczyć? — szepnął baron, — dla czego ten stary waryat niszczy tak swój ceremonialny strój?
Zgadując wybornie, co się działo w umyśle pana de Labardès, factotum nie śmiał podnieść oczu na swego pana, gdy wymawiał uroczyście sakramentalne słowa.
— Pan baron jest usłużony....
— Jak to! — zawołał starzec, — jak to jestem usłużony?... Co to ma znaczyć?...
— To znaczy panie baronie, że śniadanie jest na stole.
— Wiesz dobrze, że z rana nie siadam do stołu....
— Tak jest, lecz ośmielę się zwrócić uwagę pana barona, że pan Marcel musi być bardzo głodny.
— To słusznie... — mruknął starzec — kiedy się jest młodym, jadłoby się od rana do nocy.... — A więc chodźmy na śniadanie....
— Nic pilnego, mój stryju, — rzekł porucznik, — apetyt mam nie wielki.
— Czy na prawdę?.
— Tak jest, mój stryju....
— Bah!... chodźmy jednakże. »Nie wierz gębie, połóż na zębie«, — jak mówi przysłowie... zobaczymy czy przysłowie ma słuszność....
I pan de Labardès z Marcelem skierował się ku willi, za nim szedł Hieronim tryumfujący, starając się wyprostować swą zgiętą postać.
Sala jadalna miała kształt ośmiokątny z plafo-