Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/70

Ta strona została przepisana.

Wtedy wydarło się tylko z jej piersi długie westchnienie, jęk bolesny i padła na wznak bezprzytomna.


∗             ∗

Tymczasem galernicy dokonywali piekielnego swego dzieła z powodzeniem, które przechodziło o wiele najśmielsze ich nadzeje.
Przytwierdziwszy pochodnie do ścian pawilonu, rzucili się z wyciem podobnym do okrzyku wojennego pokoleń indyjskich na schody, prowadzące do pokojów pierwszego piętra, pozostawiając na stopniach niby krwawe ślady swego przejścia, trupy dwóch czy trzech służących zamordowanych po drodze.
Zjawienie się nagłe tych ohydnych potworów, uzbrojonych w pochodnie i noże, stało się hasłem panicznego popłochu. Było ich dziesięciu, zdało się przecież, że ich jest stu chyba, tak nagłemi rzuty ciskali się naraz na wszystkie strony na swe ofiary, z szybkością piorunu.
Pomiędzy oficerami, zebranemi dość licznie na balu, kilku powzięło zamiar odparcia napaści; ale oficerowie ci byli bez broni, a zresztą energia ich została obezwładnioną popłochem ogólnym, rozdzierającym jękiem ranionych, krzykiem wołających na pomoc, rozpaczą małżonków szukających żon swych w tym tłumie, matek biegnących na pomoc swym córkom.
Nakoniec z każdą minutą, niemal z każdą sekundą dym stawał się coraz gęstszym i owijał czarnym całunem przerażający ten chaos Natłoczonych bezładnie ludzi. Woskowe świece żyrandolów, stopione od gorąca, gasły.... Biegano, uciekano, walczono w półciemnościach w nieprzeniknionym obłoku, przerzynanym tylko tu i owdzie wielkiemi błyskawicami płomieni. Były to lekkie gazowe i muślinowe suknie, które tu i owdzie zapalały pochodnie napastników.
Pośród tego obrazu, którego niepojętej zgrozy nie umielibyśmy opowiedzieć, banda galerników nic spuszczała swego celu z oka.
Każdy z tych nędzników chwytał po kolei kobiety, których klejnoty wydawały im się tylko cennemi. Każdy zdzierał naszyjniki brylantowe z zakrwawionych ramion, rozdzierał uszy, aby tylko wyrwać z nich zdobiące je klejnoty i łamał wątle ręce, ściągając z nich bransolety.
Kilku mężczyzn rzuciło się bohatersko między katów a ofiary, ale padli niebawem przeszyci razami noży.
Wkrótce trwoga stała się powszechną, trwoga podobna do tej, jaka w ciężkich dniach 1793 roku nie dozwalała mordowanym zliczyć mordujących!... Każdy myślał tylko o ucieczce, a ponieważ pożar pawilonu czynił ucieczkę niemożliwą od strony parku, tłum, który stracił zupełnie głowę, cisnął się, w kłąb jeden zbity, przewracający się, depcący wzajem ku schodom głównym willi.
Tu miały miejsce sceny takie, jakich tylko historyczne annały zachowują staszliwą pamiątkę, a których przykłady łatwoby nam przyszło przytoczyć.
Zapożyczymy tu najwybitniejsze z nich tylko; taką uroczystość 16-go maja, na przykład, kiedy to plac Ludwika XV widział tyle krwi płynącej z okazyi małżeństwa delfina i Maryi Antoniny, lub bliżej nas jeszcze taki bal, wydany przez księcia Schwartzenberga, ambasadora austryackiego, ku uczczeniu związku cesarza Napoleona I z arcyksiężną Maryą Ludwiką.
Przypomnieć sobie łatwo jeszcze, że pożar wybuchnął podówczas nagle w pałacu księcia na ulicy Mont Blanc, dziś noszącej nazwę Chaussée d’Antin, że niezliczona ilość ofiar została poduszonych lub zadeptanych z powodu samego tylko faktu przestrachu, który zamienił się w kompletną frenezyę tłumu, pragnącego uciec przed niebezpieczeństwem; że żona ambasadora i jej córka znalazły śmierć w tym popłochu, a wiele innych rozdeptanych zostało pod stopami uciekającej ciżby.
Na balu w Willi Salbertów, jak na owych uroczystościach w 1770 roku lub na festynie austryackiego ambasadora, strach zabił w ludziach wszelkie szlachetniejsze uczucia i jedynem hasłem zaproszony cis, zdało się być: Każdy za siebie.
Tylko, że do tej pierwszej połowy znanego hasła nikt nie pomyślał dorzucić jej uzupełnienia: A Bóg za wszystkich!!
Skróćmy opowieść i tak już za długą może, tych scen przerażających! Nadeszła chwila wreszcie, w której przywódzca galerników uznał, że łup był już dostatecznym... zresztą rozliczał on przezornie, że nie należy napadniętym pozostawiać czasu do rozejrzenia się w sytuacyi i policzenia sił własnych! Wśród pokojów domu, stojącego w płomieniach, rozległo się nagle puhanie puszczyka.
Opryszki, posłuszni głosowi, który kierował nimi w powodzeniu, natychmiast zebrali się w koło Cocodrille’a.
Utworzywszy zwarty czworobok, najeżony groźnemi ostrzami noży, mała gromadka rzuciła się w stronę tłumu, który dusił się w kurytarzach i na schodach, obaliła nagłem swem natarciem oszołomiony tłum uciekających, zrobiła sobie pośród nich wyłom, jak to czyni dzik osaczony przez psów sforę, przeszła następnie po ciałach, depcąc je podkutemi swemi stopy i opuściła willę pełną krwi i ognia, rzucając na pożegnanie dziki i tryumfalny okrzyk i potem, zawsze w najwzorowszym porządku, z nożami w jednej, a pistoletami w drugiej ręce utonęła w ciemnościach nocy opustoszałych pól wioski.
Ani jeden z rabusiów nie poniósł choćby naj-