Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/76

Ta strona została przepisana.

świadczenie, że nie byłbyś ocalił twego wuja, a tylko zginął z nim razem...
— A cóżby to szkodziło? — zawołał młodzieniec — chwała Bogu, ja się śmierci nie lękam...
Potem myśl jego pobiegła do wydarzeń minionej nocy i dodał już po cichu:
— A potem, czyż nie lepiej byłoby dla mnie być umarłym, aniżeli żywym?..
Niezadługo wszakże przybyli obaj urzędnicy, po których pojechał służący Jerzego.
Wiedząc, że chodziło o skonstatowanie morderstwa, zawezwali oni i zabrali z sobą lekarza. Ten ostatni oświadczył, że śmierć barona Labardès nastąpiła przed kilku godzinami i że ze względu na okropną ranę, natychmiastowa nawet pomoc nie byłaby zdołała go ocalić, lub choćby tylko odwlec śmierci bodaj na kilka minut.
— Ale, — ozwał się sędzia pokoju, zanotowawszy to oświadczenie, pan Labardès przecież mieszkał sam?
— Nie, — odpowiedział Jerzy, — miał on przy sobie starego sługę... — może — ciągnął dalej sędzia pokoju, — może ta zbrodnia popełnioną została przez tego płatnego sługę.
— A! — zawołał Marceli, — nie oskarżajże pan tego biednego Hieronima.... To była wcielona wierność i samo poświęcenie... onby nie był zdolnym do złej myśli nawet...
— W takim razie, cóż się z nim stało?... Czemuż go tu niema?
— Skoro go nie ma tu przy panu, musi nie żyć chyba!
— O tem trzeba nam przekonać się natychmiast, rewidując dom cały, — ciągnął dalej urzędnik.
I pięciu ludzi, znajdujących się w tej chwili w willi, opuścili razem pokój barona i weszli po schodach, prowadzących na górne piętro.
Zaledwie doszli do ostatnich stopni tych schodów i zrobili kilka kroków na kurytarzu, kiedy sędzia, który szedł przodem zatrzymał się.
— Panowie, — zapytał przyciszonym głosem nawpół się odwracając, — czyście nic nie słyszeli?
— Zdaje mi się, — odpowiedział Jerzy, — żem słyszał niewyraźnie jakiś szelest, podobny niezmiernie do słabego jęku...
— Tak jest właśnie... — I słuchajcie... słuchajcie... posłuchajcie jeszcze. Tu odgłos słychać panowie.
Na ten raz niepodobieństwem było się mylić. Audytoryum całe rozróżniło wyraźnie jakiś jąk, skargę jakąś bolesną a niewyraźną.
Skierowano się w stronę zkąd dochodziły owe skargi i niebawem znaleziono się w obec ciała Hieronima. Biedny starzec leżał rozciągnięty na podłodze korytarza i przeszyty kilku razami nożów, oddychał on jeszcze, aczkolwiek stracił niemal wszystka krew. Oczy jego były zamknięte i jak się zdało nie miał żadnej świadomości swego stanu ani nawet jęku, który się wydobywał z jego ust zsiniałych, doktór zbadał rany, a podczas kiedy oddawał się temu badaniu wyraz niezmiernego zdziwienia malował się na jego twarzy.
— Czy żyć będzie? czy masz pan nadzieję ocalenia go? — spytał żywo Marceli.
— O, najmniejszej, panie, — odpowiedział lekarz, — a jeśli co mnie dziwi nie umarł jeszcze.
— Ale czy przynajmniej przyjdzie do przytomności bodaj na kilka minut.
— Wątpię bardzo... chociaż to nie jest całkowicie niepodobnem.... Zresztą spróbujemy.
Jerzy i Marceli podnieśli ciało Hieronima, wnieśli je do najbliższego pokoju, (tego samego, w którym Marceli spał pierwszej nocy po swym przyjeździe) i położyli go na łóżku.
Doktór omył zakrwawione rany zimną wodą zmięszaną z octem i dał do powąchania konającemu mocne sole z flakonu, który zabrał na chybił trafił.
Drgnienie konwulsyjne, podobne do tego, jakie wstrząsa trupem, wystawionym na działanie stosu wolty, wstrząsnęło członkami starca.
Po upływie dwu czy trzech sekund jęk jeszcze boleśniejszy, ale i wyraźniejszy zarazem wyrwał się z ust jego, oczy otwarły się, wzrok padł na twarz Marcelego, pochylonego nad nim....
Biedny Hieronim zrobił wysiłek, aby się podnieść i wymówić słów kilka. Daremnem to było jednak.
Ponownie i to przez przeciąg minut kilku, doktór przytrzymywał flakon z solami u nozdrzy starca, który ożywiał się coraz to więcej, a wreszcie zdołał wymówić głosem zaledwie dosłyszalnym te dwa słowa, których pytającego akcentu nie sposób było jednak.
— Mój pan?
Marceli, do którego skierowanem było to pytatanie, odwrócił się i w miejsce odpowiedzi otarł łzy, co mu spływały po twarzy.
Hieronim zrozumiał znaczenie tych łez. Boleść go zgalwanizowała poniekąd i dodała mu sił do okrzyku:
— A! nędznicy!... więc go zamordowali!!...