Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/93

Ta strona została przepisana.

— A więc, aby ci było podobnem opowiadać o tem wszystkie w przyszłości, nie możem pozostać tutaj.
— Czegóż się lękasz?
— Tego po prostu, żeby Ci trzej zbóje, których zostawiliśmy przy życiu nie powrócili i z po za płotu nie strzelili gdzie znów do nas jak do królików...
— A! do licha!! — zawołał Jerzy, — masz słuszność... nie pomyślałem o tych panach.... Chodźmyż prędko, bo nie mam bynajmniej ochoty służyć im za tarczę....
I obaj młodzi ludzie puścili się szybko drogą ku blokhauzowi, do którego doszli też w przeciągu dwudziestu minut.
Pomimo ostrzeżenia Marcelego mała załoga blokhauzu było kompletnie wzburzoną żywą strzelaniną, która zdała im się dowodem, że ich kapitan z innym walczy nieprzyjacielem jak z dzikami.
Opowieść o tem, co zaszło wywołało okrzyki entuzyazmu i zachwytu z ust wszystkich żołnierzy.
O świcie Marceli i Jerzy, eskortowani przez oddziałek złożony z piętnastu żołnierzy, udali się na widowię wczorajszej walki. Koń prowadzony luzem miał zwieść dziki do blokhauzu.
Bez trudności znaleziono zabite dziki, ale trupów beduińskich nie było i śladu, zniknęły, pozostawiwszy tylko szerokie strugi krwi zaschłej na piasku. Oprócz tego na polu kukurudzowem i na pyle ścieżyny widoczne były ślady kopyt kilku koni.
Jerzy wyraził swe zdziwienie z powodu zniknięcia trupów.
— Spodziewałem się tego, — odpowiedział mu Marceli. — Niezawodnie ludzie, należący do tego pokolenia, przyszli zabrać ciała po naszem odejściu... to charakterystyczny rys arabskich zwyczajów. Jak tylko Beduin zostaje zabitym lub ranny w jakiejś potyczce lub w bitwie, towarzysze jego zahaczają hakami jego ciało za pomocą lin zwiniętych, przymocowanych do siodła lub uździennicy i unoszą go z sobą całym pędem konia.... Jak widzisz, dobrześmy zrobili, żeśmy podążyli prędzej do domu....
Dzień ten oraz dzień następujący nie przyniosły z sobą żadnego nowego zdarzenia.
Ponieważ trzeciego dnia przechodził konwój, wysyłany z Sidi-Ferruch do Algieru, Jerzy przyłączył się doń a Marceli zapragnął towarzyszyć przyjacielowi do miasta, ryzykując, że za powrotem może zostać zabity przez Beduinów.
Szczęśliwym trafem, statek francuski tego dnia właśnie odpływał do Tulonu.
Marceli wsiadł w łódź, która miała odstawić jego przyjaciela na pokład statku i pozostał z nim na pokładzie aż do chwili rozwinięcia żaglów.
— Pisz do mnie... — powiedział, ściskając mu po raz ostatni rękę, kiedy nadeszła już chwila rozstania, — opowiadaj mi wszystko o sobie jak najszczegółowiej i o tej, którą kochasz.... Wiesz dobrze, że jeśli jest na święcie człowiek co ci gorąco życzy szczęścia, to tym człowiekiem ja niezawodnie jestem....
— A ty, mój przyjacielu? — spytał Jerzy, — kiedyż przybędziesz do Prowancyi? kiedy cię zobaczę?...
— Bóg to wie! — odpowiedział Marceli.
A po cichu dodał:
— Nigdy, prawdopodobnie.... Ale mylił się w tem Marceli.