Strona:PL De Montepin - Zbrodnia porucznika.pdf/97

Ta strona została przepisana.

— Zdrada! — krzyknął Marceli z trwogą i rozpaczą.
— Co to jest? — spytali oficerowie sztabowi nagle zbudzeni.
— Co jest? — odpowiedział kapitan — to jest, że zostaliśmy zdradzeni!... otoczeni!... zgubieni!...
Kilkoma słowy wyjaśnił całą okropność położenia, następnie dodał-
— A! gdybym przynajmniej miał sposób zawiadomienia moich ludzi i zwołania ich tu nam na pomoc....
— Wystrzał możeby wystarczył... — wtrącił jeden z oficerów.
— Tak... tak... pan masz słuszność... — podjął Marceli.. — Gdzież ja miałem głowę?... nie pomyślałem o tem....
Coprędzej zdjął ze ściany swą fuzyę myśliwską i zbliżył się do okna. Na dworze tak samo było cicho jak poprzednio, tenże sam panował pozorny spokój. Poruszanie się cieniów ustało zupełnie.
Tylko o dwa kroki zaledwie od wart, w cieniu drzew rozłożystych spostrzegł kapitan jakiś przedmiot biały odbijający wyraźnie od ciemnej zieleni murawy Opuścił lufę broni i po przez, oczka drucianej siatki u okna wycelował, nacisnął zwolna kurek.
Rozległ się wystrzał. Biały przedmiot padł na ziemię.
Wtedy niby odpowiedź na wystrzał ten, wzniosło się ze wszech stron wycie dzikie, okrzyk jakiś okropny, który, zdało się, nie wyszedł chyba z ludzkich pieni.
Z po za każdego drzewa, każdego krzaku, każdego wzgórka, wysunęli się ludzie przybrani w długie białe burnusy; pięćdziesiąt karabinów buchnęło na raz pięćdziesięciu błyskawicami. Rama okna rozsypała się i pobiegła w mig w powietrze i kule niby grad ołowiu krzyżując się przebiegły tuż koło Marcelego, nie niosąc mu ran wprawdzie ale natomiast przedziurawiając w kilku miejscach lekką tkankę jego koszuli...
Równocześnie i zanim jeszcze oficerowie oprzytomnieli z pierwszego przerażenia, klapa wiodąca na taras podniosła się nagle i ukazało się kilka głów arabskich z lufami karabinów u twarzy, świsnęły kule a jeden z towarzyszy Marcelego padł nieżywy.
Zdało się, że dla Francuzów, wziętych tak literalnie w dwa ognie nie pozostało żadnego ratunku. Żołnierze oczywiście byli prawdopodobnie tak samo zamknięci i uwięzieni.
— Do platformy! — krzyknął Marceli na jedynego towarzysza, który mu pozostał. Ja pozostanę tu przy oknie!...
Z fuzyą w ręku u wąskiego okienka Marceli nabijał ciągle broń i strzelał; rzadko wszakże trafiały jego kule, oblegający bowiem łatwo chronić się mogli po za pnie drzew, zkąd dopiero słali ogień zbiorowo.
Skutkiem wypadku, który równie jest niepojętym jak nieprawdopodobnym, Marceli nie otrzymał dotąd ani jednego przecież postrzału. Kule przebiegały tuż około niego, nie dotykając go jednak.
Nagle jednak gęsty obłok dymu otoczył naraz dom cały. Widocznie podłożono ogień na dolnem piętrze.
Równocześnie zaś niemal starzec i córka jego wyszli zwolna z domu, który poczynały obejmować płomienie i zwrócili się ku gajowi palmowemu. W chwili wejścia weń odwrócili się raz jeszcze, śląc widocznie przekleństwo jakieś Białemu domowi.
— Zdrajcy! — zawołała Marceli. — Zapłacicie mi wasz czyn niecny!!...
Wycelował. Dziewczyna zachwiała się i padła na ziemię.
Starzec padł na kolana przed tem ciałem tak pięknem i smukłem, co broczyło we krwi i wiło się w konwulsjach konania. Podniósł ku niebu ręce; jakiś krzyk, nie ujęty w żaden wyraz ludzkiej mowy, wyrwał mu się z piersi. Potem wyrwał naraz dwa pistolety zatknięte za pas pod burnusem i wystrzelił w kierunku domu z wyrazem bezsilnej wściekłości.
Drugi strzał wymierzył w własne dziecko.
Z parteru rozległy się krzyki rozpaczne. Nieszczęśni żołnierze dusili się w dymie i płomieniach. Huk uderzeń szablami i kolbami broni we drzwi, których nie mogli wysadzić rozlegał się w całym budynku. Z tym piekielnym hałasem łączył się huk karabinowych wystrzałów i wycie Arabkw.
Nagle kula przeszyła ramię Marcelego i kapitan padł bezprzytomny na tę płonącą już posadzkę.


∗             ∗

Kiedy przyszedł do siebie nasz kapitan dwa dni już ubiegły. Był w lazarecie w Algierze w wygodnem łóżku, otoczony staranną pieczą sióstr miłosierdzia.
Wtedy to dowiedział się rozwiązania okropnego dramatu w Białym domu i zarazem rozjaśniło się dlań wiele rzeczy i szczegółów, niepojętych tak dla niego jak i dla czytelnika.
Od pierwszej chwili, kiedy Francuzi przekroczyli próg jego domu, stary Arab poprzysiągł sobie, że żaden z nich nie wyjdzie ztąd żywym.
Córka służyła mu za emisaryusza, aby uwiadamiać wojowników najbliższego pokolenia arabskiego.
W wilię dnia oznaczonego na wyjście francuskiego oddziałku, kilku ludzi, oszukawszy czujność straży, weszli i ukryli się wewnątrz domu, niektórzy z nich na tarasie inni w dolnych komnatach domu.
Skoro noc zapadła, bez trudu udało się Arabom. zwinnym i podstępnym jak młode jaguary, zajść